Piątkowy koncert rozpoczął Thierry, znany lepiej jako Titi, Robin – francuski gitarzysta i kompozytor, głęboko zainspirowany muzyką rejonu śródziemnomorskiego oraz cygańską. Titi wystąpił z szeregiem współpracowników z różnych części świata – tureckim flecistą, brazylijskim perkusistą, arabskim specjalistą od liry dilruba, młodym Marokańczykiem używającym rodzimej gitary basowej oraz z długoletnim, francuskim współpracownikiem grającym na akordeonie.
Idea „world music", czyli połączenia styli z różnych stron świata, jest tyleż banalna, co stanowiąca niemal niewyczerpalne źródło inspiracji. Liczba możliwych połączeń instrumentów podzielona przez różne gatunki, daje ogromną ilość kombinacji. Dodając do tego niepowtarzalną kreatywność kompozytorów, fuzja muzyki etnicznej zawsze nas zaskoczy. A takim kreatywnym muzykiem zdecydowanie jest właśnie Titi Robin.
Titi wyprowadzał tematy używając przede wszystkim bardzo barwnego, dzwoniącego dźwięku buzuki (greckiej gitary), do którego dołączały się idealnie współbrzmiący ze sobą flet i lira dilruba. Dilruba najczęściej występuje solo kojarząc się z melancholijnym „głosem Bliskiego Wschodu" albo jako podkład dla natchnionych, religijnych śpiewów. W połączeniu z fletem jej brzmienie odmieniło się, stając się znacznie bardziej ciepłe, choć wciąż mocno orientalne. Dźwięk tych dwóch ostatnich instrumentów wspaniale kontrował i urozmaicał akordeon, a całości orientalnego, ale też rytmicznego charakteru dodatkowo nadawały perkusja, konga i barwnie brzmiąca marokańska gitara basowa. Międzynarodowy kolaż zyskał ogromne uznanie publiczności, a część artystów przypieczętowała swój występ grając po zakończeniu imprezy w klubie festiwalowym swobodne jam session.
Znacznie trudniejszym, i budzącym również pewne mieszane uczucia, był występ Razy Khana. Występ historyczny, bo jest to pierwszy w historii nie tylko koncert, ale i pobyt muzyka poza granicami rodzinnych Indii! Artysta od małego uczył się tradycyjnej muzyki indyjskiego regionu Pendżab, doskonalił sufickie formy liryczne i przez 20 lat występował wyłącznie w Indiach. Pomimo tego trudno go uznać za lokalną gwiazdę. Starał się trzymać z daleka od estrada i wielkich miast, jeździł głównie do małych miejscowości i wsi. Z misją. „Muzyka musi leczyć, leczyć i dolegliwości, i dusze. Tak samo jak robił to biblijny Dawid za pomocą gry na harfie i śpiewu". Wymienienie starotestamentowego bohatera nie jest historią ukutą dla publiczności. Raza Khan, co bardzo zaskakujące, jest chrześcijaninem, a jego inspirację stanowi Chrystus. Odpowiada nam na pytanie w jaki sposób wiąże to z sufizmem – „Sufizmu nie łączę z islamem, nie łączę go z żadną doktryną religijną. Sufizm to mistycyzm, obcowanie z transcendencją, jest uniwersalny" – po czym dodaje – „Wy Polacy również jesteście sufitami. Mogę to powiedzieć po tym jak wspaniałej opieki i zainteresowania tu doznałem".
Występ Khana miał w sobie coś z mistycznego spektaklu, ale raczej nie takiego jakiego oczekiwałby widz. Na scenę wszedł skromny zespół – oprócz lidera wystąpił jeden muzyk grający na hinduskich instrumentach perkusyjnych, dwóch dodatkowych śpiewaków i aż trzy osoby odpowiadające wyłącznie za klaskanie i śpiew w tle. Raza wraz z innym śpiewakiem zapełniali przestrzeń fisharmonią (odmianą harmonii) oraz własnym głosem. Dysponuje fantastycznymi możliwościami wokalnymi, płynnie przechodzi od niskich do wysokich dźwięków oraz potrafi wykonywać popisowe unisono z fisharmonią. Zaskakiwały jednak kompozycje, a właściwie ich brak oraz bardzo długie, powtarzalne formy wypełniane podobnymi wokalizami. Towarzyszący liderowi wokaliści utrzymywali się niemal przez cały czas w jednej skali, a Raza przeskakiwał między niskim głosem i falsetem używając przy tym bardzo często krzyku, kojarzonego często w muzyce z pewną groteską. Mieszane uczucia można było wychwycić z reakcji widowni – jej spora część opuściła salę przed końcem wystąpienia.