Muse to jednak niepoprawni efekciarze i każdy kolejny krążek tylko to potwierdza. Dla efektu zrobią wszystko. „The 2nd Law" rozpoczyna się na przykład tak, jakby zespół startował w przetargu na soundtrack do najnowszego Bonda. Kilka minut później muzycy zamieniają się we wsparte elektronicznym podkładem U2, co zresztą podkreśla barwa głosu Matthew Bellamy'ego, brzmiącego jak brat bliźniak Bono. Kolejne minuty i Muse wkłada kolorowe fatałaszki rodem z koszmarów lat 80., po czym staje okrakiem na skrzyżowaniu poetyki Prince'a i Queen. Potem jest jeszcze trochę disco, szczypta metalu i oczywiście art rocka, a wszystko to rozdmuchane, patetyczne i rozplanowane z takim rozmachem, jakby „The 2nd Law" miało być nie płytą, lecz jakąś epicką rock operą.
Sporo w tym wszystkim tandety, ale to tandeta świadoma, wykorzystywana mniej więcej w ten sam sposób, w jaki korzystała z niej ekipa Freddiego Mercury'ego. Tu jakaś orkiestracja, tam chór, gdzie indziej wodewilowy koloryt albo funkowy rytm i już przeciętny rockowy kawałek pozornie nabiera charakteru, a samo Muse kolejny raz wymyka się sztampie współczesnego rocka. Kłopot w tym, że tym razem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej wymyka się w ślepą uliczkę.
„The 2nd Law" jest jak film przytłoczony efektami specjalnymi – momentami zapiera dech, ale już po chwili uświadamiamy sobie, że poza nimi wszystkie te utwory zieją pustką. Owszem – instrumentalnie to fajerwerki rockowego rzemiosła, a głos Bellamy'ego mógłby odnaleźć się chyba w każdym gatunku i w każdym by błyszczał. Same jednak kompozycje to tylko sprawna żonglerka mniej lub bardziej dosłownymi zapożyczeniami, co gorsza ubrana w pretensjonalną formułę rocka progresywnego.
I to jest chyba właśnie największy problem tej płyty to – galopująca megalomania. Przez te przerośnięte, karykaturalnie rozbuchane aranżacje przebija nie tyle talent, ile napęczniałe ego, które sprawia, że zespół zaczyna powtarzać wszystkie błędy, jakie popełnili kiedyś herosi progresywnego grania, z Yes i Emerson, Lake & Palmer na czele. Wielcy muzycy tak zachwyceni własną wielkością, że w końcu potrafili jedynie cytować samych siebie.
Bellamy wciąż jeszcze potrafi cytować innych, ale też nie ma innego wyjścia – własnych cytatów nie posiada.