Udało mu się, więc ma dożywotnio przerąbane. Kiedy 15 lat temu zaczynał działalność w pojedynkę, sprzyjało mu wszystko – fanki, piosenki, media. I szybko pozbył się uwłaczającej łatki tancerza z największego brytyjskiego boysbandu, awansując do czołówki najlepiej opłacanych popowych wokalistów.
Bezczelny geniusz jego największych nagrań wynikał z sojuszu uniwersalnie chwytliwych refrenów i rockandrollowej charyzmy autora. Tym rockandrollem załatwił sobie zresztą zwolnienie z Take That. Na „Take the Crown", swojej dziewiątej solowej płycie, stara się być i przebojowy, i zadziorny – tylko piosenki już nie te. Deklaracje sprzed premiery nijak się mają do rzeczywistości – choć nie brakuje przyzwoitych refrenów, a w sentymentalnych aranżacjach tli się hitowy potencjał. Niewykorzystany potencjał.