Gwiezdny show

Kosmos jest nam dziś bliższy niż kiedykolwiek wcześniej dzięki mediom społecznościowym, Chrisowi Hadfieldowi i starej piosence Davida Bowiego.

Publikacja: 17.08.2013 01:16

Hadfield z gitarą: odczarował podróże kosmiczne, oczarował widzów (poniżej i na sąsiedniej stronie:

Hadfield z gitarą: odczarował podróże kosmiczne, oczarował widzów (poniżej i na sąsiedniej stronie: pokaz mycia zębów i żonglerki pomidorami)

Foto: YouTube

Artykuł z archiwum tygodnika Plus Minus

Hadfield nie wygląda na gwiazdę. Raczej na sympatycznego i wąsatego mechanika samochodowego. Zwłaszcza gdy zakłada kombinezon kosmonauty do złudzenia przypominający uniformy fachowców od wymiany oleju silnikowego. A jednak 54-letniego Kanadyjczyka, dzięki jego charyzmie i wyczuciu trendów rządzących popkulturą, zna dziś cały świat. Ba, został w swoim kraju bohaterem narodowym, w tym roku był największą atrakcją święta narodowego w Ottawie.

Każdy, kto nie pochodzi z kraju klonowego liścia, zastanawiał się pewnie, oglądając relację z imprezy na YouTube, z kim Hadfield zaśpiewał piosenkę. Bo jedna z największych gwiazd kanadyjskiej muzyki Ed Robertson, w porównaniu z astronautą, jest dla świata postacią nierozpoznawalną. Zresztą Hadfield ma na koncie jeszcze większy sukces, „ukradł" utwór „Space Oddity" Davidowi Bowiemu. Na YouTubie wersja Kanadyjczyka z maja 2013 ma ok. 20 milionów odsłon, oryginalne wykonanie też 20, ale tysięcy.

Baryton pod gwiazdami

Kto nie widział filmu w sieci, na pewno obejrzał go w telewizyjnych wiadomościach. Nie ma chyba programu informacyjnego, który by wersji Hadfielda nie pokazał. W końcu to pierwszy teledysk zrealizowany w kosmosie. Z niewielką pomocą przyjaciół z Ziemi. Bo Hadfield naprawdę śpiewa piosenkę zaczynającą się od słów „Ground Control to Major Tom" i naprawdę gra tam na gitarze.

Nie jest to zresztą jedyny utwór, który wykonał w stanie nieważkości, ale ten robi piorunujące wrażenie. Po pierwsze przez tekst będący opowieścią o astronaucie zagubionym w międzygwiezdnej przestrzeni. Po drugie przez ilustrujące go zdjęcia, na których widzimy kosmonautę śpiewającego o kosmosie, gitarę unoszącą się w kapsule, Ziemię w oddali i pędzącą nie wiadomo dokąd stację orbitalną. Jeśli ktoś szuka obrazu ilustrującego ludzką małość wobec wielkości boskiego stworzenia albo, jak kto woli, wszechświata, ten jest idealny. Tu widać to naprawdę w materiale niemal reporterskim, tyle że zmontowanym na potrzeby klipu.

Lata 1968–1970 to szczyt zainteresowania kultury eksploracją kosmosu

Słowo „naprawdę" jest tu zresztą kluczowe. Wszystko, co Hadfield wcześniej robił podczas niemal półrocznego pobytu na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, też było naprawdę. Naprawdę mył tam zęby; pokazywał, jak korzysta się z toalety; usiłował zasnąć; wyjaśniał, dlaczego nie da się płakać w stanie nieważkości; przygotowywał jedzenie albo wypuszczał w przestrzeń orzeszki ziemne (największy hit spośród filmików Hadfielda, 7 milionów odsłon). Ale równie istotne jest to, że tym, co robił w kosmosie, natychmiast dzielił się ze światem za pośrednictwem YouTube'a, Twittera i Facebooka. W tym pomagali mu dorośli synowie, ale bez poczucia humoru i charyzmy Hadfielda nikt by jego zdjęć, filmików i zapisków nie zauważył. Tymczasem twitty astronauty śledził prawie milion ludzi, a klipy oglądało wiele milionów. Kanadyjczyk ujawnił talent showmana, a do kontaktu ze światem potrafił perfekcyjnie wykorzystać media społecznościowe. Wbrew pozorom kosmos bardzo tego potrzebował, bo ostatnio, mówiąc pół żartem, pół serio, nie miał najlepszej prasy. Jego dobra passa skończyła się gdzieś w pierwszej połowie lat 70. XX wieku.

To, że Hadfield zaśpiewał na orbicie akurat „Space Oddity", jest w jakimś stopniu przypadkiem, bo mógł wybrać inny utwór o tej samej tematyce, ale to przypadek bardzo znaczący. Piosenka była przebojem w 1969 roku tuż po pierwszym lądowaniu człowieka na Księżycu. Neil Armstrong też był zresztą showmanem, a nad kanadyjskim kosmonautą miał tę przewagę, że mógł wypowiedzieć na Srebrnym Globie słowa „to jest mały krok człowieka, ale wielki krok ludzkości", które przeszły do historii kultury masowej. Zdanie, oczywiście, przygotował sobie wcześniej, właśnie po to, by ludzie je zapamiętali. Udało się, bo dzięki zapisowi kamer mógł je usłyszeć cały świat. Koniec lat 60. to były czasy burzliwego rozwoju telewizji, która odkrywała wtedy coraz to nowe możliwości. Dzięki temu księżycowy spacer Amerykanina zafascynował nie tylko artystów pop, ale i twórców z obszaru kultury wysokiej, takich jak np. nasz Stanisław Grochowiak, który uczcił to wydarzenie świetnym wierszem „Armstrong Kolumb księżyca" (z puentą „Gdzie jeden człowiek schyla się uczenie./ Podbija gwiazdy, a zbiera kamienie/ I nie ma miecza – i nie ma topora/ Świąteczna to pora".)

Ta fascynacja nie potrwała jednak długo, co zresztą widać doskonale na przykładzie autora „Space Oddity" Davida Bowiego. Kiedy artysta tę piosenkę w 1969 roku nagrywał, był wschodzącą gwiazdą rocka. Chwilę potem był już na szczycie popularności, przede wszystkim dzięki płycie „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". To tzw. album koncepcyjny, czyli rodzaj fabularnej opowieści, której bohaterem jest kosmita. Androginiczny Ziggy Stardust (nazwisko oznacza po prostu gwiezdny pył), który po przybyciu na Ziemię zostaje gwiazdą rocka. Czyli Davidem Bowiem. Piosenkarz wtedy wręcz przedstawiał się jako Ziggy Stardust i pod tym nazwiskiem udzielał wywiadów. Nie mówiąc o „kosmicznej" stylizacji ubrań czy koncertów. Podobną postać Bowie zagrał jeszcze w filmie Nicolasa Roega „Człowiek, który spadł na Ziemię" z 1975 roku. Ale był już wtedy tym swoim muzycznym wcieleniem znudzony, a wraz z nim kosmosem nieco znudziła się światowa popkultura i media.

Nudny ten kosmos

Zresztą znudziła się bardzo szybko, co widać w opartym na faktach filmie „Apollo 13" z Tomem Hanksem w roli głównej. Obraz opowiada o locie w kosmos, który miał miejsce raptem parę miesięcy po pamiętanym przez wszystkich „pierwszym kroku" Armstronga. Start trzeciego z serii statków „Apollo" telewizji kompletnie nie interesuje, nie ma żadnej transmisji, wygłupy kosmonautów widzą tylko inżynierowie z NASA, choć ci starają się jak Hadfield. Jeden śpiewa stare szlagiery, drugi opowiada żarty na temat swoich kłopotów z podatkami, bo są przekonani, że słyszy to cały świat. Mylą się, bo, jak słusznie twierdzi jeden z bohaterów filmu, „sieci telewizyjne uważają, że wyprawa na Księżyc stała się równie ekscytująca jak wyjazd do Pittsburgha". Media zaczynają się interesować ich wyprawą dopiero wtedy, kiedy na pokładzie wybuchają zbiorniki z tlenem i życie astronautów jest zagrożone.

Stosunek popkultury, która jest też rodzajem zbiorowej podświadomości, do postaci astronauty, lotów w kosmos i tego, co one symbolizują, przypomina sinusoidę. Od fascynacji przez znudzenie po strach. Oczywiście największe emocje wywołały pierwsze podróże w przestrzeń międzygwiezdną i doskonale widać to w kulturze masowej. Przy czym efekt byłby znacznie bardziej spektakularny, gdyby w kosmicznym wyścigu wygrywał Zachód. Niestety, początkowo przegrywał, poczynając od wystrzelenia pierwszego Sputnika przez pierwszy lot załogowy z Jurijem Gagarinem (choć dokumentujący go film po latach okazał się sfałszowany) po pierwszą kobietę na pokładzie, Walentinę Tierieszkową.

Popkultura Związku Sowieckiego i innych demoludów nie była jednak w stanie tego skonsumować, jeśli nie liczyć ciekawostek w rodzaju piosenki naszych Filipinek „Wala Twist" („Walentyna, Walentyna/ Już gwiazd kraina ją dobrze zna/ Były kwiaty dla Gagarina/ Lecz Walentyna twista ma!"). Amerykanie zaś przez całe lata 60. wciąż Rosjan gonili, aż wreszcie im się udało. Jednak rozpoczęty wtedy kosmiczny wyścig między dwoma potęgami rozpalał wyobraźnię twórców, a w okolicach pierwszego lotu załogowego na Księżyc to zainteresowanie wręcz eksplodowało.

Czas Barbarelli

1968 był nie tylko rokiem studenckiej rewolty w Paryżu i hipisowskiego lata miłości w Ameryce, ale też rokiem premiery dwóch filmów, które pokazują pełne spektrum ówczesnej fascynacji kosmosem: „2001: Odyseja kosmiczna" Stanleya Kubricka i „Barbarelli" Rogera Vadima. Każdy, kto ma pojęcie o historii kina, doskonale wie, że to zestawienie co najmniej karkołomne, bo pierwszy z tych obrazów uznano za arcydzieło, a drugi za modelowy kicz. Dzieło Kubricka to rodzaj filmowego eseju, w którym reżyser, zainspirowany prozą Artura C. Clarke'a, stawia tezę, że ludzie stali się rozumni przez kontakt z istotą z kosmosu. „Barbarella" Vadima jest na przeciwnym biegunie. To typowa eskapistyczna rozrywka, adaptacja komiksu o międzygwiezdnej agentce wywiadu, którą nie bez powodu nazwano „Seksodyseją kosmiczną". Bohaterka filmu, grana przez Jane Fondę, tak często i sugestywnie odgrywała orgazmy, że jak na ówczesne standardy obraz można nazwać erotycznym.

Fabuła, dość kretyńska, chyba właśnie pokazywaniu „momentów" miała służyć, bo pomysł, żeby sadystyczny naukowiec próbował zamęczyć Barbarellę w Orgazmotronie (maszynie do wywoływania orgazmów) innego sensu nie ma. Notabene, jak być może pamiętają najbardziej zawzięci wielbiciele filmowego kiczu, to bohaterka wykończyła maszynę, wykazując się niemożliwym do zaspokojenia apetytem seksualnym. M.in. dzięki tej scenie obraz zyskał zasłużone miejsce w czołówce list najgorszych obrazów w historii kina, w związku z czym, co często się w takich przypadkach zdarza, wciąż inspiruje swoją estetyką. Przede wszystkim projektantów mody (np. zmarłego trzy lata temu Alexandra McQueena). Co dziwić nie powinno, skoro stroje dla grającej główną rolę Jane Fondy stworzył słynny Paco Rabanne.

Bo, co warto zauważyć, kosmos fascynował wtedy twórców ze wszystkich obszarów popkultury. Nie tylko producentów filmowej papki (Vadim) i artystów kina (Kubrick); nie tylko realizatorów telewizyjnych, którzy wypuścili wtedy kultową serię „Star Trek"; nie tylko muzyków, takich jak David Bowie czy Pink Floyd (którego członkowie skomponowali dla telewizji ścieżkę dźwiękową do lądowania na Srebrnym Globie, a swoją najpopularniejszą płytę z 1973 roku zatytułowali „Dark Side of the Moon", czyli „Ciemna strona Księżyca"), ale też kreatorów mody. Stroje astronautów i loty międzygwiezdne inspirowały samego Pierre'a Cardina, który właśnie we wspomnianym już roku 1968 stworzył kolekcję nazywaną kosmiczną (później jej design zainspirował z kolei twórców „Star Treka"). Ba, tzw. moda futurystyczna, lansowana w opozycji do hipisowskiej, przebiła się nawet na ulice dzięki strojom André Courrèges'a (takim jak np. białe kozaki ze sztucznego tworzywa). Jej wpływ na to, w co się ubieramy, trwa zdaniem fachowców do dziś.

Nie ma specjalnych wątpliwości, że lata 1968–1970 to szczyt zainteresowania popkultury eksploracją kosmosu, lotami i postaciami astronautów. Można wręcz powiedzieć, że gdy jedni czekali na wybuch hipisowskiej flower power, inni z ekscytacją obserwowali, co się dzieje w przestrzeni międzygwiezdnej, a gdy moment kulminacyjny w postaci lądowania Armstronga na Księżycu nastąpił, fala zainteresowania powoli, lecz zauważalnie zaczęła opadać, by mniej więcej w połowie lat 70. osiągnąć stan kompletnej obojętności. Ci, którzy jak wspomniany wcześniej Nicolas Roeg, angażujący do swojego filmu kosmitę Bowiego, na modę się nie załapali, musieli pogodzić się z porażką.

Sagi Drogi Mlecznej

Co było potem? Gwiezdne wojny. W cudzysłowie i bez. Oczywiście jeśli chodzi o zjawiska istotne dla historii popkultury. Bo były też rzeczy mniej znaczące, takie jak choćby serial „Kosmos 1999" o statku krążącym po całej Drodze Mlecznej i natykającym się na przedstawicieli innych cywilizacji. Żeby było jasne, trwająca do dziś popularność sagi George'a Lucasa nie wynika z fascynacji kosmosem. To po prostu filmowe wcielenie amerykańskiego gatunku rozrywkowego, zwanego space operą, popularnego w telewizji (wymienione wyżej „Star Trek" i „Kosmos 1999"), komiksie i literaturze.

Kosmiczny entourage to w tym wypadku tylko sceneria dla przygodowej fabuły w stylu fantasy, którą równie dobrze można by zamienić na piaski Sahary czy plenery Karaibów. To czysta konwencja. Gwiazdy przestały fascynować twórców, a astronauci przestali być potrzebni, chyba że w celu humorystycznym, jak postać grana przez Jacka Nicholsona w „Czułych słówkach" z 1983 roku. Pijak i bufon podrywający kobiety na swoje kosmiczne przeżycia.

Pacyfistycznie nastawiony Hollywood, a wraz z nim cały show-biznes ostatecznie zniechęcił się do tematu podboju kosmosu wraz z ogłoszeniem przez Reagana, który nazwał Związek Sowiecki imperium zła (czyli sformułowaniem zaczerpniętym z sagi Lucasa), programu Gwiezdnych Wojen. Tym razem bez cudzysłowu. Republikański prezydent traktował pomysł kosmicznego wyścigu zbrojeń jako polityczny wybieg mający osłabić i tak już słabych Rosjan. Zamierzony efekt udało mu się zresztą osiągnąć, niestety również kosztem nieszczęsnych astronautów i ich ciężkiej pracy, która przestała interesować szeroką publiczność. Na marginesie warto zwrócić uwagę, że ponieważ popkultura nie znosi próżni, a zapotrzebowanie na kontakt z tym, co kosmiczne i nieznane, wciąż istniało, w latach 80. reflektor skierował się na postać obcego. Zdarzali się tacy obcy, których przedstawiano w duchu hipisowskiej utopii powszechnego braterstwa, jak „E.T." Spielberga, choć większość była jednak groźna i żarłoczna, podobna do „Obcego" z serii zapoczątkowanej przez Ridleya Scotta czy „Predatora" z filmu ze Schwarzeneggerem.

Wydumane dylematy

Zresztą wraz z likwidacją żelaznej kurtyny brakło wroga i w tej roli obsadzono w kinie lat 90. przybyszów z kosmosu. Straszono na wesoło – jak Tim Burton w „Marsjanie atakują" – i na poważnie w wielkich widowiskach w rodzaju „Dnia Niepodległości", choć nie zawsze żywymi istotami. W „Armageddonie" ludzkości zagrażała gigantyczna asteroida zmierzająca nieubłaganie w stronę Ziemi. Jedyna w owym czasie bardziej znacząca próba przypomnienia postaci kosmonauty i zainteresowania publiczności lotami to film „Żona astronauty", który okazał się spektakularną porażką komercyjną i artystyczną, mimo gwiazdorskiej obsady. Może to kwestia słabości fabuły, a może tematu, ale historia o człowieku, który przez chwilę zagubił się w międzygwiezdnej przestrzeni, nie poruszyła specjalnie widzów. Kto wie, czy problem nie leży w tym, że nie bardzo wiadomo, czego w kosmosie doświadczyła postać grana przez Johnny'ego Deppa i dlaczego tak nagle odwrócił się od swojej idealnej żony. Dylematy bohaterów okazały się dla publiczności zbyt wydumane.

I gdy po wielu latach wegetowania na marginesie głównego nurtu wydawało się, że zdobywcy kosmosu mają swoje miejsce już tylko w muzeum popkultury, pojawił się Chris Hadfield, który jest odwrotnością bohaterów „Żony astronauty". Potrafi być blisko ludzi i trafiać do ich emocji, zarówno wtedy, gdy ich bawi, jak i wtedy, gdy chce powiedzieć coś serio. Nie jest przypadkiem, że producentem jego klipów jest sama NASA. Amerykańska Agencja Kosmiczna bardzo potrzebowała takiego sukcesu PR-owego, bo przecież im lepsza prasa, tym więcej pieniędzy na badania. Tymczasem od prawie 40 lat, od czasów wielbionego przez publiczność Neila Armstronga, kosmos nie miał swojej twarzy. Teraz ma.

Czy następcy Hadfielda będą w stanie zdyskontować jego sukces i jak on trafi przez media, zwłaszcza te społecznościowe, do masowej publiczności, nie sposób przewidzieć. Ale bez względu na to, jak zaowocuje jego historia w popkulturze, Kanadyjczyk zrobił już dla promocji badań kosmosu bardzo wiele.

Artykuł z archiwum tygodnika Plus Minus

Hadfield nie wygląda na gwiazdę. Raczej na sympatycznego i wąsatego mechanika samochodowego. Zwłaszcza gdy zakłada kombinezon kosmonauty do złudzenia przypominający uniformy fachowców od wymiany oleju silnikowego. A jednak 54-letniego Kanadyjczyka, dzięki jego charyzmie i wyczuciu trendów rządzących popkulturą, zna dziś cały świat. Ba, został w swoim kraju bohaterem narodowym, w tym roku był największą atrakcją święta narodowego w Ottawie.

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"