Lata 1968–1970 to szczyt zainteresowania kultury eksploracją kosmosu
Słowo „naprawdę" jest tu zresztą kluczowe. Wszystko, co Hadfield wcześniej robił podczas niemal półrocznego pobytu na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, też było naprawdę. Naprawdę mył tam zęby; pokazywał, jak korzysta się z toalety; usiłował zasnąć; wyjaśniał, dlaczego nie da się płakać w stanie nieważkości; przygotowywał jedzenie albo wypuszczał w przestrzeń orzeszki ziemne (największy hit spośród filmików Hadfielda, 7 milionów odsłon). Ale równie istotne jest to, że tym, co robił w kosmosie, natychmiast dzielił się ze światem za pośrednictwem YouTube'a, Twittera i Facebooka. W tym pomagali mu dorośli synowie, ale bez poczucia humoru i charyzmy Hadfielda nikt by jego zdjęć, filmików i zapisków nie zauważył. Tymczasem twitty astronauty śledził prawie milion ludzi, a klipy oglądało wiele milionów. Kanadyjczyk ujawnił talent showmana, a do kontaktu ze światem potrafił perfekcyjnie wykorzystać media społecznościowe. Wbrew pozorom kosmos bardzo tego potrzebował, bo ostatnio, mówiąc pół żartem, pół serio, nie miał najlepszej prasy. Jego dobra passa skończyła się gdzieś w pierwszej połowie lat 70. XX wieku.
To, że Hadfield zaśpiewał na orbicie akurat „Space Oddity", jest w jakimś stopniu przypadkiem, bo mógł wybrać inny utwór o tej samej tematyce, ale to przypadek bardzo znaczący. Piosenka była przebojem w 1969 roku tuż po pierwszym lądowaniu człowieka na Księżycu. Neil Armstrong też był zresztą showmanem, a nad kanadyjskim kosmonautą miał tę przewagę, że mógł wypowiedzieć na Srebrnym Globie słowa „to jest mały krok człowieka, ale wielki krok ludzkości", które przeszły do historii kultury masowej. Zdanie, oczywiście, przygotował sobie wcześniej, właśnie po to, by ludzie je zapamiętali. Udało się, bo dzięki zapisowi kamer mógł je usłyszeć cały świat. Koniec lat 60. to były czasy burzliwego rozwoju telewizji, która odkrywała wtedy coraz to nowe możliwości. Dzięki temu księżycowy spacer Amerykanina zafascynował nie tylko artystów pop, ale i twórców z obszaru kultury wysokiej, takich jak np. nasz Stanisław Grochowiak, który uczcił to wydarzenie świetnym wierszem „Armstrong Kolumb księżyca" (z puentą „Gdzie jeden człowiek schyla się uczenie./ Podbija gwiazdy, a zbiera kamienie/ I nie ma miecza – i nie ma topora/ Świąteczna to pora".)
Ta fascynacja nie potrwała jednak długo, co zresztą widać doskonale na przykładzie autora „Space Oddity" Davida Bowiego. Kiedy artysta tę piosenkę w 1969 roku nagrywał, był wschodzącą gwiazdą rocka. Chwilę potem był już na szczycie popularności, przede wszystkim dzięki płycie „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". To tzw. album koncepcyjny, czyli rodzaj fabularnej opowieści, której bohaterem jest kosmita. Androginiczny Ziggy Stardust (nazwisko oznacza po prostu gwiezdny pył), który po przybyciu na Ziemię zostaje gwiazdą rocka. Czyli Davidem Bowiem. Piosenkarz wtedy wręcz przedstawiał się jako Ziggy Stardust i pod tym nazwiskiem udzielał wywiadów. Nie mówiąc o „kosmicznej" stylizacji ubrań czy koncertów. Podobną postać Bowie zagrał jeszcze w filmie Nicolasa Roega „Człowiek, który spadł na Ziemię" z 1975 roku. Ale był już wtedy tym swoim muzycznym wcieleniem znudzony, a wraz z nim kosmosem nieco znudziła się światowa popkultura i media.
Nudny ten kosmos
Zresztą znudziła się bardzo szybko, co widać w opartym na faktach filmie „Apollo 13" z Tomem Hanksem w roli głównej. Obraz opowiada o locie w kosmos, który miał miejsce raptem parę miesięcy po pamiętanym przez wszystkich „pierwszym kroku" Armstronga. Start trzeciego z serii statków „Apollo" telewizji kompletnie nie interesuje, nie ma żadnej transmisji, wygłupy kosmonautów widzą tylko inżynierowie z NASA, choć ci starają się jak Hadfield. Jeden śpiewa stare szlagiery, drugi opowiada żarty na temat swoich kłopotów z podatkami, bo są przekonani, że słyszy to cały świat. Mylą się, bo, jak słusznie twierdzi jeden z bohaterów filmu, „sieci telewizyjne uważają, że wyprawa na Księżyc stała się równie ekscytująca jak wyjazd do Pittsburgha". Media zaczynają się interesować ich wyprawą dopiero wtedy, kiedy na pokładzie wybuchają zbiorniki z tlenem i życie astronautów jest zagrożone.
Stosunek popkultury, która jest też rodzajem zbiorowej podświadomości, do postaci astronauty, lotów w kosmos i tego, co one symbolizują, przypomina sinusoidę. Od fascynacji przez znudzenie po strach. Oczywiście największe emocje wywołały pierwsze podróże w przestrzeń międzygwiezdną i doskonale widać to w kulturze masowej. Przy czym efekt byłby znacznie bardziej spektakularny, gdyby w kosmicznym wyścigu wygrywał Zachód. Niestety, początkowo przegrywał, poczynając od wystrzelenia pierwszego Sputnika przez pierwszy lot załogowy z Jurijem Gagarinem (choć dokumentujący go film po latach okazał się sfałszowany) po pierwszą kobietę na pokładzie, Walentinę Tierieszkową.