Inscenizacja łącząca „Jolantę" Piotra Czajkowskiego i „Zamek Sinobrodego" Beli Bartóka ma w 2015 r. pojechać do Metropolitan Opera, ale trzeba mieć świadomość, że odbiega od tego, co oferuje się tam nowojorskiej publiczności. Na tej najsłynniejszej scenie preferuje się inną nowoczesność teatralną wywodzącą się ze współczesnego musicalu: barwną, widowiskową, przyjazną dla oka.
Mroczny spektakl Trelińskiego ma zaś korzenie w kinie: w dawnym niemieckim ekspresjonizmie, filmach Lyncha, „Lśnieniu" Kubricka. „Zamek Sinobrodego" trzyma w napięciu jak najlepszy thriller, rzadko udaje się osiągnąć w operze takie natężenie emocji. Czarno-białe wizualizacje nakładają się na tajemnicze elementy scenografii Borisa Kudlički. Momentami wydaje się, że scena zamienia się w labirynt pałacowych korytarzy, po których krąży Judyta pragnąca poznać tajemnicę męża, Sinobrodego.
Mariusz Treliński precyzyjnie poprowadził tę dwójkę wykonawców, ale znacząca część sukcesu przypada Nadji Michael. Niemiecka artystka o mocnym, a szlachetnie brzmiącym głosie tworzy sugestywną postać kobiety uległej. Judyta oddaje się w ręce mężczyzny, przeczuwając, iż będzie jego kolejną ofiarą. Ogarnia ją coraz większy lęk, a napięcie rośnie.
Przy „Zamku Sinobrodego" poprzedzająca go „Jolanta" wydaje się dodatkiem, ale i tu trzeba docenić oryginalność reżyserskiej koncepcji Mariusza Trelińskiego. Bajkę o niewidomej królewnie, która odzyskuje wzrok dzięki miłości, potraktował jako drugą opowieść o kobiecie uzależnionej od mężczyzn.
Ojciec Jolanty, król Rene, zamknął ją przed ludźmi w mrocznym lesie. Ona, pokochawszy Vaudemonta, przechodzi pod opiekę innego mężczyzny. Czy odzyska samodzielność, a świat, który nareszcie widzi, okaże się dla niej przyjazny? Reżyser nie daje odpowiedzi, w zamian oferuje radosny finał, sugerując, że o proste szczęście nie jest w życiu łatwo.