Ubiegłoroczna rewelacja londyńskiego Victoria & Albert Museum przeniesiona do Berlina (pod tą samą kuratorską opieką Victorii Broackes i Geoffreya Marsha) nic nie straciła, w Martin-Gropius-Bau pokazano kilkadziesiąt dodatkowych eksponatów.
Mówią o tej wystawie – podsumowanie dokonań wielostronnego artysty: muzyka, kompozytora, malarza, projektanta. Multiinstrumentalisty, showmana, piosenkarza (choć głos – taki sobie), aktora (choć kierował się instynktem, nie techniką). To efektownie opowiedziany życiorys jednego z muzycznych guru epoki. Prawie 400 eksponatów, w tym obrazy, projekty, teksty, listy, okładki płyt, kostiumy, fragmenty koncertów. Multimedia i tradycja.
Nigdy jeszcze takiego pokazu nie widziałam. To żywioł. Atak na zmysły, świadomość, poczucie czasu i przestrzeni. Wejście w labirynt skonstruowany z obrazów i dźwięków, które nieustannie się zmieniają. Iluzyjny świat, którego nie ma, lecz który pochłania, absorbuje, napełnia tęsknotą. Najwyższa cyfrowa technika, jakieś monstrualne koszty. ?I choć to wszystko wirtualne, to zniewala.
Idę w tłumie widzów ze słuchawkami na uszach. Mam wrażenie, że to pospolite ruszenie somnambulików. Obecni i nieobecni, zasłuchani we własne (choć skomponowane przez Bowiego) melodie, przewalają się przez sale-pasaże wybudowane w Gropius-Bau o nieostrych granicach. Poruszamy się jak w narkotycznym transie.
Ten show nie jest peanem na cześć Bowiego. Mam wrażenie, że bohater sam sobie się tu przygląda. Od zawsze wiedział, skąd czerpać inspiracje. Mnóstwo czytał, namiętnie oglądał filmy, chodził po wystawach, słuchał muzyki. Zdobył solidne zaplecze kulturalno-kulturowe. Umiał dobierać współpracowników, równie jak on niepoddającym się konwencjom – od projektantów mody po tancerzy, choreografów, stylistów, operatorów, autorów klipów itp.