"Rzeczpospolita": Nagrał pan nową płytę Electric Light Orchestra, ale przed nazwą grupy jest pańskie nazwisko. Dlaczego?
Jeff Lynne, lider Electric Light Orchestra: Płyta „Alone in the Universe" została nagrana tylko przeze mnie. Dlatego występuje pod szyldem Jeff Lynne's ELO, a nie ELO. Przez lata było wiele składów posługujących się różnymi wariacjami nazwy Electric Light Orchestra, w której występują byli muzycy ELO, ale to ja jestem założycielem, głównym twórcą repertuaru Electric Light Orchestra i właścicielem praw do nazwy grupy. ELO to ja. Jeff Lynne's ELO to prawdziwa Electric Light Orchestra. Podczas koncertów będzie mi towarzyszył Richard Tandy, który również występował przez lata w ELO. Richard jest jednym z najlepszych muzyków, z jakimi współpracowałem. A współpracowałem z najlepszymi.
Ostatnią płytę Electric Light Orchestry otrzymaliśmy 14 lat temu. Dlaczego tak długo musieliśmy czekać na kolejną?
Płyta „Zoom" ukazała się w 2001 roku, ale nie mogę powiedzieć, żebym przez ten czas próżnował. Nagrałem album solowy „Long Wave", z którego jestem bardzo dumny, wyprodukowałem nową płytę Bryana Adamsa – „Get Up!". Kiedy w we wrześniu 2014 wystąpiłem z ELO w londyńskim Hyde Parku jako gwiazda festiwalu "Festival In A Day", okazało się, że ludzie wciąż chcą nas słuchać i szaleją przy utworach ELO. 50 tys. biletów na ten koncert sprzedało się w kilka minut. Przed występem miałem wiele obaw, ponieważ ostatni duży koncert zagrałem ponad 28. lat temu. Miałem wielką radość stać na scenie z zespołem, któremu towarzyszyła Orkiestra Koncertowa BBC. Wiedziałem, że przyszedł czas na powrót ELO.
Jakim uczuciem był powrót na scenę po prawie 30. latach?