Wystarczyły cztery lata, by z drapieżnej „dziewczyny w płomieniach" przeistoczyła się w zaangażowaną społecznie kobietę. Płyta „Here" to sygnał, że inaczej patrzy na świat.
Przestała skupiać się na sobie, interesuje ją kontekst, w jakim żyje ze swą „składaną" rodziną. To jej poświęciła piosenkę „Blended Family". Odkąd Alicia Keys związała się z producentem Swizz Beatz, jest mamą dla gromady własnych i przysposobionych dzieci o fantastycznych imionach: Egypt, Genesis czy Poppi. Ale o miłości do nich i intymnej determinacji śpiewa w niewielu utworach.
Piąty album w jej karierze to wyraźna zmiana priorytetów. Już wcześniej śpiewała o emancypacji kobiet czy dorastaniu w niebezpiecznych nowojorskich zaułkach Hell's Kitchen, ale teraz śmiało nazywa siebie spadkobierczynią Niny Simone czy Elaine Brown – ikon ruchu na rzecz równouprawnienia czarnoskórych.
Keys nie chce jednak wszczynać walki, nie uprawia też dydaktyki. W gruncie rzeczy nagrała album popowy i muzycznie uwodzicielski, tyle że poświęcony sprawom bardziej uniwersalnym. Nowe stulecie wysterowało zaś wiele sław soulu czy r'n'b na hedonistyczne mielizny i Keys nie była wyjątkiem. Teraz jest na właściwym kursie, umie wyważyć radość komponowania i śpiewania z głębszym sensem.
W otwierającym „The Gospel" śpiewa o życiu w getcie jak o upiornie nawracającej historii, złożonej ze stereotypowych ról i chronicznego braku pieniędzy. Wolność i równość to dla wielu w USA tylko niespełniona obietnica.