Tą premierą Opera Wrocławska inauguruje Rok Bernsteina, którego setna rocznica urodzin wypadnie w sierpniu. Świat przygotował się do hucznych obchodów przypominających najpopularniejszego kompozytora amerykańskiego, swobodnie poruszającego się między piosenką, musicalem a wielką symfoniką, a także znakomitego pianisty, dyrygenta i wspaniałego popularyzatora muzyki.
W Polsce rzadko można usłyszeć utwory Bernsteina, najczęściej w telewizyjnym starym kinie, które lubi wracać do jego „West Side Story" czy musicalu „On The Town" („Na przepustce"). „Kandyd" też był dotąd wystawiony tylko raz, w Łodzi, a jest muzycznym arcydziełem, wymykającym się zaszufladkowaniu. Nie wiadomo, czy to musical, operetka czy opera komiczna, ważne, że w dwóch aktach mamy dwie godziny muzycznej zabawy, żonglującej rozmaitymi konwencjami, od groteskowej arii najeżonej koloraturami i walca jak u Straussa, ale przeznaczonego dla szulerów, aż do szyderczych kupletów, pełnych optymizmu, choć opowiadających o... syfilisie.
Orkiestra Opery Wrocławskiej pod wodzą Macieja Nałęcz-Niesiołowskiego czuje energię muzyki Bernsteina. Bez najmniejszych trudności zmienia konwencje, dając widzowi przyjemność obcowania z jedną z najlepszych interpretacji orkiestrowych ostatnich lat w naszych teatrach.
Źródłem literackim „Kandyda" jest słynna powiastka Woltera. Tytułowy bohater doświadcza niezliczonych przygód, wędrując przez pół świata. Musi przejść te wszystkie niedole, by nie zgubić wiary, że żyje w najlepszym ze światów.
Hanna Marasz, która do tej pory pracowała jako asystentka innych reżyserów, wykreowała sceniczną opowieść bardzo prostymi środkami. Bezbłędnie jednak przenosiła Kandyda z Niemiec do Lizbony, Paryża czy Buenos Aires. Świetnie poprowadziła sceny zbiorowe, więc spektakl ma tempo i wdzięk. Gdyby jeszcze wykonawcy lepiej czuli się w mówionych dialogach, a część z nich potrafiła ukazać wokalny urok „Kandyda", całość byłaby niekwestionowanym wydarzeniem nie tylko jednego sezonu.