Karierę zaczynał jako pianista, dziś Daniel Barenboim jest przede wszystkim dyrygentem. Dla Warszawy przygotował recital złożony z utworów Chopina. Zagrał w niedzielę tak, jak na dojrzałego artystę przystało, bez pośpiechu, w spokojnych, wyważonych tempach.
Czasami – w finale Sonaty b-moll czy Polonezie As-dur – słychać było, że Barenboim nie dysponuje już błyskotliwą techniką. Były to jednak interpretacje mądre, przykuwające uwagę, a oryginalne walce pozostaną na długo w pamięci.
Ci, którzy twierdzili, że ośmiodniowy maraton z okazji 200. rocznicy urodzin Chopina zmęczy wszystkich, powinni to odwołać. Publiczność z dnia na dzień coraz tłumniej szturmowała Filharmonię Narodową. A co najważniejsze – ten cykl koncertów stał się pasjonującą konfrontacją artystyczną.
Jeśli odrzucimy interpretację skrajną Ivo Pogorelicia, który funkcjonuje w charakterze cyrkowego dziwoląga, jakiejś kobiety z brodą, to reszta wykonawców udowodniła, że muzykę Chopina można odczytać na wiele sposobów. Zupełnie inaczej zabrzmiał choćby koncert f-moll w ujęciu Evgenija Kissina i Janusza Olejniczaka.
Ten pierwszy jest wspaniałym kontynuatorem tradycji dawnych wirtuozów oraz wielkiej szkoły rosyjskiej. Chopin Kissina jest bardziej monumentalny, ale nieprzerysowany. Zachwycają proporcje i piękne brzmienie nawet, gdy on gra mocne forte. A Kissin swe niebywałe umiejętności i talent podporządkowuje kompozytorowi.