Najlepsze jest jej koncertowe wcielenie, kiedy nie stroni od autoironii. Nosi przewieszoną przez biust szarfę z napisem „Idol nastolatków" albo demonstracyjnie zakłada za duże okulary – takie jakie kiedyś miała Debbie Harry z Blondie. Popowe nagrania płytowe potrafi wtedy przedstawić w ambitniejszych aranżacjach, zbliżonych nawet do wcześniejszych, electropopowych kompozycji Björk.
Teksty, chwilami radykalne, ostre, opisują świat młodych, niedojrzałych jeszcze ludzi, którzy mają ochotę na dorosłość, emocje i seks. Nie skończyli jeszcze żuć gumy, a już używają lateksu. Udają gwiazdy, powielają zachowania celebrytów. Stają się tanią parodią ikon popu – powielają klisze z kolorowych magazynów, do końca nie rozumiejąc, czym mogą się zakończyć zbyt wcześnie rozpoczęte życiowe eksperymenty.
Druga płyta jest bardziej kiczowata od debiutu „The Family Jewels" (2010). Czasami pobrzmiewają w aranżacjach echa Depeche Mode czy ich epigonów z The Hurts, generalnie jednak Marina postawiła na ostrzejsze beaty i plastikową muzykę syntezatorów. Trudno odmówić takim piosenkom jak „Bubblegum Bitch" statusu hitów.
Oby tylko Marina, która jest też obdarzona ciekawym głosem, nie skusiła się na wyśmiewaną przez siebie łatwą karierę. Lepiej, by trzecia jej płyta poszła na przykład w stronę Florence and The Machine. Wokalnie da radę.
Tymczasem rosnąca pozycja Walijki sprawiła, że jej występy stają się coraz większymi produkcjami, efektownymi inscenizacjami. Kłopoty z transportem spowodowały, że Marina And The Diamond musiała zrezygnować z przyjazdu do Warszawy w styczniu. Zagrają 16 kwietnia w Stodole.