Uwielbiam Richarda - powiedziała przed laty o Chamberlainie gwiazda lat 40. Barbara Stanwyck. - On jest dokładnie taki, jaki powinien być kochanek. Przypomina mi Clarka Gable'a. Porównując tych dwóch aktorów, Stanwyck lekko przesadziła, ale jedno ich na pewno łączyło. Grając w okresie swej największej popularności dr. Kildare'a, Richard Chamberlain pobił rekord przez całe lata należący do Gable'a: dostawał dziennie 12 tysięcy listów od wielbicielek.

Ochrzczono go "królem seriali telewizyjnych". I rzeczywiście, w telewizyjnych operach mydlanych co roku pojawiają się jakieś gwiazdki, ale znikają z ekranów po kilku sezonach. A Chamberlain trwał. W latach sześćdziesiątych był dr. Kildare'em, w osiemdziesiątych - zakochanym księdzem w "Ptakach ciernistych krzewów", w 90. - "Szogunem". Urodził się 31 marca 1934 r. w ekskluzywnej dzielnicy gwiazd Beverly Hills. Ojciec był przemysłowcem, matka śpiewała w chórze kościelnym. Richard nie chciał być aktorem. Studiował sztukę na uniwersytecie w Pomona College w Claremont w Kalifornii. Ale los rzucił go jako piechura na 16 miesięcy do Korei. Po powrocie postanowił poświęcić się kinu. Uczył się śpiewu i gry aktorskiej. Wysoki, przystojny, z jasnymi, krótko obciętymi włosami i spojrzeniem amanta dosyć szybko znalazł miejsce na ekranie.

W kinie zadebiutował w 1960 r. w "The Secret of Purple Reef". Ale sławę przyniosła mu telewizja. Bo Chamberlain to po prostu dr Kildare - wspaniały młody lekarz, pełen pasji i poświęcenia dla swoich pacjentów. Na dodatek pełen seksapilu. W latach 1960 - 1966 zagrał w 140 odcinkach serialu. Przestał być Chamberlainem, zamienił się w Kildare'a. Próbował zerwać z tym wizerunkiem. Uciekł nawet z Hollywood do Anglii, gdzie trafił na scenę. Pracował nad akcentem, doszedł nawet do tego, że konserwatywni Anglicy zaakceptowali go w rolach szekspirowskich. Uwieńczeniem tych wysiłków była rola w"Hamlecie". Grał też w angielskich filmach. Był Oktawiuszem w "Juliuszu Cezarze", Czajkowskim w "Kochankach muzyki", lordem Byronem w "Lady Caroline Lamb", Aramisem we francusko-angielskiej ekranizacji "Trzech muszkieterów", wreszcie tytułowym "Hrabią Monte Christo".

Ale fabryka snów znowu upomniała się o przystojnego aktora. W 1974 roku wrócił do Los Angeles, zagrał m.in. w "Płonącym wieżowcu" i "Kopalniach króla Salomona". W telewizji w "Ptakach ciernistych krzewów" stworzył postać księdza rozdartego pomiędzy dwie miłości - do kobiety i do Boga. Potem w przygodowym "Szogunie" wcielił się w angielskiego żeglarza Blackthorne'a, który w XVII stuleciu znalazł się w Kraju Kwitnącej Wiśni. - Dzięki japońskiej kulturze i filozofii Dalekiego Wschodu znalazłem wewnętrzny spokój - mówił artysta. Wyprowadził się z Los Angeles. -Odwróciłem się plecami od Ameryki, bo znaczyła ona dla mnie stres, pogoń za sukcesem i pieniądzem.

Dziś Chamberlain mieszka w Honolulu, ale wraca do Los Angeles, żeby pracować. Gra sporo, choć nie są to role, które zapisywałyby się w historii kina. Za to wreszcie jest sobą. Przez lata udawał bawidamka, a pytany, dlaczego się nie żeni, odpowiadał, że nie spotkał właściwej kobiety. Dopiero niedawno, w autobiografii "Shattered Love", wyznał, że ma inną orientację seksualną. Nie mógł jej ujawnić, bo zabraniali mu tego producenci jego filmów. Cena sławy okazała się w jego przypadku bardzo wysoka.