Bycie tzw. dzieckiem dwujęzycznym nie jest na początku przyjemne. Zaczynałem mówić i pisać o wiele później niż moi rówieśnicy, którzy uczyli się tylko jednego, rodzimego języka. Dziś wiem, że wszystkie maluchy dwujęzyczne mają problemy tego typu – udowodnili to pedagodzy i psycholodzy. Z perspektywy czasu widzę jednak, że dziecko dwujęzyczne to większy problem dla jego rodziców niż dla niego samego. Nauka przychodzi w dzieciństwie dość łatwo i naturalnie, ale musi tego chcieć i dbać o językową edukację przede wszystkim rodzic. Moim pierwszym, naturalnym językiem był holenderski. Ale jako maleńkie, roczne dziecko przez kilkanaście miesięcy przebywałem u dziadków w Polsce, i choć jeszcze nie mówiłem, to najprawdopodobniej dobrze się z językiem polskim osłuchałem. Gdy później zacząłem używać go w domu rodzinnym, nie miałem problemów z akcentem. Paradoksalnie, większy nacisk na moją naukę języka polskiego kładł ojciec. Przemawiał przez niego holenderski pragmatyzm. Mówił: „To będzie twój kapitał. Jeśli nic ci się w życiu nie uda, utrzymasz się z tłumaczeń”. Miał rację. Nieraz tłumaczenia ratowały moją finansową egzystencję. Najzabawniejszym osiągnięciem jest przetłumaczenie na polski podręcznika dla pielęgniarek. Obcowanie od najmłodszych lat z obcym językiem daje też inny cenny kapitał, o którym ktoś, kto tego nie doświadczył, nie wie. W języku zawarte są wszystkie właściwości danej kultury, jej dorobek, narodowe cechy. Poprzez naukę języka rozwija się więc również umiejętność empatii. Na wiele spraw, problemów danego kraju łatwiej spojrzeć z dystansu.