Ludzie w Hollywood nie mają wyobraźni

W Hollywood zawsze dostaję tę samą rolę i chcą, bym grał tę samą postać. Próbuję grać je za każdym razem inaczej, ale mam tyle miejsca, ile mam - mówi Malcolm McDowell

Publikacja: 08.11.2007 10:34

Malcolm McDowell

Malcolm McDowell

Foto: EAST NEWS

Red

Rz:Czym jest dla pana aktorstwo: pracą, terapią, rodzajem hobby czy sposobem na życie?

Tym ostatnim. Aktorem jest się aż do śmierci. Aktor nie przechodzi na emeryturę, aktor gaśnie, przenosi się w pył gdzieś tam, bardzo daleko.

Nie wierzy pan w życie po życiu?

Nie, nie, nie mam takich inklinacji. A dlaczego gram? Bo lubię. Prosta odpowiedź. Gdybym tego nie lubił, to bym tego nie robił.

Chyba dlatego na ekranie jest pan zawsze bardzo przekonujący.

Dziękuję, to jest ta najniższa poprzeczka. Skoro mówimy o przekonującym graniu, to moim zdaniem najważniejsza w tej pracy jest umiejętność przekonania ludzi, że jest się na ekranie kimś innym. Teraz pytanie, czy robisz to w sposób interesujący, czy nie. W sumie każdy może zagrać kogoś innego, ale mnie to nadal bawi i chcę to robić. Natomiast nie bawią mnie podróże, bo teraz latanie stało się koszmarem. Jednak będąc już na miejscu, zawsze się cieszę z grania. Dzięki tej pracy mogłem zobaczyć piękne miejsca, zrobiłem ponad 100 filmów, sam nie pamiętam ile. Niektóre z nich to g...

Patrząc na dokonania, szczególnie ostatnie, odnoszę wrażenie, że angielscy reżyserzy potrafili lepiej wykorzystywać pański talent.

Dla nich jestem z tej samej gliny. W Anglii z reguły dostaję ciekawsze role. Mówi się, że porzuciłem Anglię, ale to bzdura. Wyjechałem do Kalifornii, by zrobić film w Hollywood. Zakochałem się w mojej partnerce, pobraliśmy się, na świat przyszły dzieci. Potem się rozwiedliśmy — typowa historia. Utknąłem w Kalifornii z powodu małych dzieci, których nie chciałem zostawić bez ojca. Musiałem więc porzucić europejską karierę i postawić na Amerykę.

Czy to Lindsay Anderson, reżyser „Szczęśliwego człowieka”, zrobił z pana aktora?

Powiedziałbym, że ukształtował mnie jako człowieka.

Czy był w panu zakochany, o ile to nie jest zbyt osobiste pytanie?

Nie, on był homoseksualistą w celibacie, o czym wtedy nie wiedziałem. Pamiętam, że pytałem mojego przyjaciela Davida Serwina, z którym napisaliśmy „Jeżeli...” i „Szczęśliwego człowieka”: Kim jest według ciebie Lindsay? Nigdy nie widziałem go ani z mężczyzną, ani z kobietą. Dopiero po jego śmierci przeczytaliśmy jego „Dzienniki” i dowiedzieliśmy się, że był zakochany w swoich głównych aktorach, ale to nigdy nie była miłość skonsumowana, bo on nie przyznał się do homoseksualizmu. Był wychowany w domu o żołnierskim drylu. Jego ojciec był generałem i nie było możliwości, by syn się przyznał do swoich skłonności. Lindsay nienawidził ckliwości, nienawidził tego, ale oczywiście zakochiwał się w ludziach, którzy nigdy tego uczucia nie odwzajemniali. Pamiętam, że miałem z nim niesamowite kłótnie, jak byśmy byli małżeństwem. Wtedy tego nie rozumiałem i ciągle się na niego wściekałem i dziwiłem, że jest taki zazdrosny. Pamiętam, że kiedyś przyprowadziłem na plan „Jeżeli...” szałową dziewczynę w futrze z królika. Teraz to by wyglądało idiotycznie, ale wtedy byłem z niej dumny. Lindsay zapytał ostro: Kim jest ta kobieta? Ja na to: To moja dziewczyna. On rozkazał: Pozbądź się jej! To było trochę poniżające, bo kazał jej wyjść.

Jak więc ukształtował pana jako człowieka?

Był najbardziej nieprzeciętną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Nie tylko znakomitym reżyserem. Był moim nauczycielem, wiedział wszystko o teatrze klasycznym, znał grekę i łacinę. Był…

Człowiekiem renesansu?

Kimś takim. Także świetnym pisarzem. Mawiał do mnie: Jeśli chcesz być prawdziwym aktorem, to naucz się czegoś o swojej profesji. Zapytał mnie kiedyś, czy wiem, kto to jest Kurosawa. Odpowiedziałem, że to brzmi jak chińskie danie. Wtedy on wybuchnął: Malcolm, na Boga, pójdziemy na „Siedmiu samurajów” i zakochasz się w tym, co zobaczysz.

Utknąłem w Kalifornii z powodu małych dzieci, których nie chciałem zostawić bez ojca. Musiałem więc porzucić europejską karierę i postawić na Amerykę

Zabrał mnie na wszystkie filmy Johna Forda i Humphreya Jenningsa, świetnego dokumentalisty. Za jego sprawą pokochałem amerykańskie kino. Innym razem powiedział mi: Jesteś jak Jimmy Cagney. Spytałem: A kim jest Jimmy? On na to Boże, znowu to samo. No więc poszliśmy zobaczyć „Burzliwe lata dwudzieste” czy „Biały żar”. I Cagney stał się moim ulubionym aktorem, bo był elektryzujacy. Teraz ja pytam młodych aktorów, czy wiedzą, kim jest Cagney, i każę im zobaczyć jego filmy.

Czy można porównywać Andersona ze Stanleyem Kubrickiem?

Oni byli zupełnymi przeciwieństwami. Lindsay był niczym rektor z Oxfordu, który chciał uczyć. Natomiast gdy pytałem Stanleya: Co robimy w tej scenie? On odpowiadał: Nie jestem wyższą szkołą aktorską i teatralną. Znaczyło to tyle co rób, co chcesz. Lubiłem jego podejście typu: Nie pytaj mnie o rady, tylko graj, po to cię wynająłem. Wtedy można coś wymyślić, coś swojego, można się spełnić. Dlatego też uwielbiałem pracować z Robertem Altmanem. Był niesamowity. Nakręciłem z nim jeden z ostatnich jego filmów, „The Company”. Przyszedłem na plan, gdzie miałem zagrać dyrektora artystycznego grupy baletowej. Na pierwszym spotkaniu on pyta mnie, czy mam w głowie całą scenę? Ja na to: Tak, tak mi się wydaje. Na to słyszę mocne: Zapomnij o tym! Pomyślałem sobie: zaczyna się typowy Altman. No i słyszę: Zrobimy tak.

Gdy pracowałem z Altmanem, to dosłownie fruwałem i nigdy nie wiedziałem, co się zaraz zdarzy

Zwołaj całą ekipę i zainspiruj ich! Powiedział to i zniknął. Pomyślałem, że to praca na cały tydzień. On taki był, krzyczał: Cięcie! Dobrze, uwaga, kamera! Po wszystkim. Nigdy nie wiedział, co ja powiem, i to się nazywa prawdziwa zabawa. Uwielbiam taką pracę. Potrafię normalnie grać, ale gdy pracowałem z Altmanem, to dosłownie fruwałem i nigdy nie wiedziałem, co się zaraz zdarzy.

Jak wspomina pan lata 60.? Jaki był swingujący Londyn?

John Lennon powiedział kiedyś: Jeśli coś z tych czasów pamiętasz, to znaczy, że cię tam nie było. To były niesamowite lata. Byłem młodym aktorem, mieszkałem w dzielnicy Chelsea, niedaleko Kings Road. Było świetnie. Londyn był wtedy bardziej prowincjonalny, choć mieszkało w nim 15 mln ludzi.

Wtedy wszyscy brali narkotyki, ale pan zaczął to robić znacznie później, dopiero w Kalifornii. Jak pa to wytłumaczy?

Po narkotyki rzeczywiście sięgnąłem później. Sam nie wiem dlaczego. Pojechałem do Ameryki i tam poczułem się nieco odizolowany i wpadłem w towarzyski układ kokainowy. Wtedy wszyscy twierdzili, że kokaina nie jest uzależniająca, co teraz brzmi idiotycznie. Wtedy jednak wszyscy brali. Gdy się szło do wytwórni Universal na rozmowę o scenariuszu, to nawet prawnicy podawali ci naczynie pełne kokainy. Nikt się tym nie przejmował i brał. Dopiero kiedy zmarł aktor John Belushi, wszystko się nagle zmieniło.

Zadziałało jak gong?

To wymknęło się spod kontroli. Wtedy rzuciłem narkotyki, bo skończyły się żarty. Rzuciłem wszystko — także, alkohol i papierosy. Choć trudniej mi było rzucić palenie niż kokainę.

Kiedy zdał pan sobie sprawę, że został zaszeregowany jako aktor grający czarne charaktery? Kiedy pan uznał, że ma tego dość?

Ta chwila nigdy nie nadeszła.

Nie?

Nie, bo trzeba się pogodzić z tym, że jeśli chcesz grać, jeśli chcesz poważnie pracować, to musisz wiedzieć, że ludzie w Hollywood nie mają wyobraźni.

Lubią zaszeregowywać aktorów?

Wielu ludzi myśli, że tam jest centrum twórczej wyobraźni. Nie wiem, gdzie jest takie centrum, może na Islandii, ale na pewno nie w Hollywood. Dlatego zawsze dostaję tę samą rolę i chcą bym grał tę samą postać. Próbuję grać je za każdym razem inaczej, ale mam tyle miejsca, ile mam.

Jak się pan czuje jako legenda kina?

To może bardzo dziwne, ale staram się nigdy nie patrzeć wstecz. Interesuje mnie tylko to, co będzie. Taki jestem. Bardzo rzadko oglądam swoje stare filmy, chyba, że jestem gościem jakiegoś festiwalu.

Jak pan wspomina niedawny udział w serialu „Wojna i pokój”?

Trochę się niepokoiłem, że to międzynarodowa produkcja i że będą z tego powodu kłopoty nie tylko językowe. Na szczęście wszystko poszło gładko, zupełnie dobrze. Rola starego księcia Bołkońskiego była dla mnie interesująca i kusząca, bo Lew Tołstoj to literatura na najwyższym poziomie. Książę to fascynująca postać i aktor ma w niej materiał na dobrą rolę. Pod tym względem nie miałem żadnych wątpliwości, wiedziałem, że warto wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Jedynym problemem okazało się jedzenie. Zdjęcia trwały na tyle długo, że poznałem niedostatki miejscowej kuchni. Nikt jednak nigdy nie mówił, ze Litwa słynie z dobrej kuchni, więc nie mogę zbyt na to narzekać.

Rz:Czym jest dla pana aktorstwo: pracą, terapią, rodzajem hobby czy sposobem na życie?

Tym ostatnim. Aktorem jest się aż do śmierci. Aktor nie przechodzi na emeryturę, aktor gaśnie, przenosi się w pył gdzieś tam, bardzo daleko.

Pozostało 98% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"