Kwiat Lotosu był wtedy jedyną egzotyczną restauracją w mieście. Prowadzili go dysydenci (tak się mówiło)‚ którym udało się wyjechać z Chin. Dla mnie to było miejsce magiczne‚ przepełnione nowymi zapachami i smakami. Pamiętam do dziś smażone wonton‚ lekkie i chrupkie, oraz banany w karmelu na deser. Kelner z uśmiechem pomagał mi zanurzać za pomocą pałeczek (nigdy do końca nie nauczyłam się nimi posługiwać) gorące kawałki karmelizowanych owoców w miseczce z zimną wodą. Lepki karmel pod wpływem zimna twardniał, tworząc kruchą skorupkę otaczającą cudownie rozpływający się w ustach banan.

Ten smak będzie mi towarzyszył do końca życia jako coś niepowtarzalnego. Gdy wróciłam do domu, wszystko to‚ co mi podawano i co do tej pory mi smakowało‚ wydawało się banalne i nudne‚ więc grymasiłam. – No tak! – stwierdziła niania‚ wyraźnie zadowolona‚ że jak zwykle miała rację. – Rozpuszczamy dzieci‚ a potem się dziwimy, że nie chcą jeść w domu!

W myślach słyszałam jej głos‚ kiedy po raz pierwszy już jako osoba dorosła jadłam sushi w Nowym Jorku. „Surowa ryba? Bardzo ciężkostrawna i niebezpieczna rzecz, moje dziecko! Hm! Co to się wyprawia na tym świecie...”.

Były to czasy‚ kiedy bardzo chętnie i często chodziłam do każdej z nowo pojawiających się w mieście restauracji azjatyckich: wietnamskich‚ tajskich‚ chińskich‚ japońskich‚ hinduskich. Teraz wolę raczej wracać do znanych i lubianych, niż próbować nowych. W Warszawie moją ulubioną restauracją chińską jest Bliss przy Mariensztacie‚ karmią tam rewelacyjnie! Jeśli chodzi o restauracje japońskie, mam duży sentyment do Tokio Bar na Powiślu‚ do Tomo przy Kruczej i Art Sushi na Nowogrodzkiej. Problem mam z kuchnią tajską‚ najbardziej według mnie wdzięczną. Nie znalazłam jeszcze w Warszawie takiej, w której jedzenie by mi naprawdę smakowało. Staram się czasami gotować po tajsku w domu i muszę nie bez dumy przyznać‚ że zielone curry z owocami morza‚ które robię tradycyjnie na sylwestra, jest bardzo dobre. Może nie do końca tajskie‚ ale to już zupełnie inna historia.