Nigdy wcześniej patchworkowa fala nie uderzyła z taką siłą, jak obecnie. I nie rozprysnęła się na równie wiele odmian, niekiedy stylistycznie skrajnych. Dlaczego? Bo inspiracje przyszły z kilku źródeł jednocześnie.
Wynalazczynią łatkowców (pozwolę sobie spolszczyć termin) była bieda, dopingowana przez głód, chłód i oszczędność. Mają amerykański rodowód. W pionierskich czasach osadników, gdzieś na początku XIX stulecia, praktyczne kobiety skrzętnie zbierały każdy skrawek materii. Szyły z nich kołdry, poduchy, narzuty. A także fartuchy, spódnice, dziecięce ciuszki. Scarlet O'Hara z „Przeminęło z wiatrem”, gdy nie miała za co i z czego uszyć kreacji, pocięła zasłony. Jasne, to nie patchwork. Chodzi o ideę: zutylizować, co tylko się da.
W Polsce łatkowce pojawiły się w czasach ubóstwa i szarości stanu wojennego, w środowiskach artystycznych i młodzieżowych. Hulaj dusza i komponuj tekstylne kolaże były iluzją uczestnictwa w modzie. I choć nikt wtedy o tym nie myślał, okazaliśmy się prekursorami recyklingu.
Na bogatym Zachodzie skrawkowce wylansowali hipisi. To był pierwszy moment, kiedy tani, przy tym malowniczy i zindywidualizowany młodzieżowy styl okazał się konkurencją dla masowej produkcji. Hipisowskie patchworki każdy sobie robił sam. Z tego, co miał pod ręką. Dziewczyny snuły się w wielobarwnych, długich do ziemi cygańskich spódnicach. Chłopcy paradowali w szalonych zszywanych kamizelkach, często noszonych na goły tors, bez koszuli.
Projektanci odświeżyli patchworkowe kreacje. Daremnie by jednak szukać ich w wersji luz-blues za pięć groszy