Muzyczna poprawność płyty jest nieznośna, im bardziej ugrzecznioną formę przyjmują piosenki, tym dotkliwiej czuć, że nie ma w nich emocji.
Autorzy próbują nas zwieść chwytliwymi refrenami i subtelną formą, ale ściszone pianino, ledwie muskane czynele perkusji i czysty głos nie wystarczą. Z piosenki na piosenkę niewiele się zmienia, rośnie tylko irytacja słuchającego. Teksty są pełne quasi-poetyckich formułek, a muzyka - nieciekawa, bo defensywna. W centrum płyty stoi słaby głos, a instrumentaliści uciekają się do wyrafinowanych sztuczek, by go nie przesłonić.
Śpiew Miśkiewicz jest nie tylko subtelny i łagodny, również jednowymiarowy. Nie kryje tajemnicy, nie iskrzy, nie nasyca życiem tekstów o tęsknocie i pragnieniach. Przeciwnie - wszystko studzi i wygładza. Robi się słodko i ckliwie, w sam raz do eleganckiego hotelowego lobby. W „Naganaga” padają słowa o przyspieszonym pulsie, umieraniu z pożądania i pragnienia, a ja mam wrażenie, że wokalistka śpiewa o odległych pejzażach, które zna tylko z opowieści. Mój krwiobieg zwalnia, jakbym zamiast gorącego naparu dostała do wypicia chłodną i mdłą herbatę.
Duet z Grzegorzem Markowskim „Dwoje różnych” mija niezauważony, nic się w nim nie dzieje. Jaki sens ma angażowanie świetnego rockowego wokalisty tylko po to, by jego głos okiełznać i całkowicie wyjałowić? „Suwalskie bolero”, śpiewane z Grzegorzem Turnauem, jest kołyszącą szeptanką, także pozbawioną wyrazu. Równie dobrze Markowski mógłby się z Turnauem na piosenki zamienić, nikt by nie zauważył.
W jednym z utworów Miśkiewicz namawia: „Lepiej mnie pokochaj i przy sobie chowaj, jeśli chcesz spokojnie życie przejść”. Bardzo dziękuję, ale spokój miewa się raczej po śmierci. Wcześniej wolałabym coś przeżyć.