[b]Rz: Jak to się stało, że wybrała pani zawód dyrygenta, tak rzadko uprawiany przez kobiety?[/b]
[b]Iwona Sowińska:[/b] Proszę, tylko nie takie pytanie! Nie uważam, bym dokonała egzotycznego wyboru, w zasadzie była to podobna decyzja jak zostanie lekarzem czy też kierowcą autobusu czy ciężarówki. Dyrygent to nie tyle męska profesja, ile kwestia charakteru. Mam problemy z uległością, więc granie w orkiestrze byłoby dla mnie trudnym (dramatycznym nie brzmi dobrze) przeżyciem. Muzyka to moja własna droga, gdyż nie pochodzę z domu o takich tradycjach. W szkole muzycznej grałam kolejno na fortepianie i flecie poprzecznym. Ale prawdą jest, że w krakowskiej Akademii Muzycznej w czasie trwania moich studiów byłam jedyną studentką dyrygentury, a na moim roku w ogóle byłam sama.
[b]I jak pani to znosiła?[/b]
Świetnie. Zdecydowałam się jednak rok wcześniej zakończyć studia, ponieważ uznałam, że obowiązujący system pracy z dwoma fortepianami, czyli przygotowywanie repertuaru z dwoma pianistami zamiast orkiestry, nie ma dłużej sensu. To się sprawdza tylko na początku nauki. Na koncert z orkiestrą studencką mogłam liczyć tylko raz w roku, a to za mało, by się czegoś nauczyć. Kiedy pojawiła się oferta dwuletniego stypendium w Ohio w Stanach Zjednoczonych, nie wahałam się ani chwili. Tam czekała na mnie możliwość codziennej pracy z orkiestrą.
[b]W Polsce traciła pani czas?[/b]