Swoją wartość udowadniam pracą

Iwona Sowińska przygotowuje premierę „Napoju miłosnego” w Operze Nova, wyjaśnia jak została dyrygentem i jak młody człowiek może zaistnieć w tym zawodzie

Publikacja: 09.04.2009 09:47

Swoją wartość udowadniam pracą

Foto: Fotorzepa, Roman Bosiacki Roman Bosiacki

[b]Rz: Jak to się stało, że wybrała pani zawód dyrygenta, tak rzadko uprawiany przez kobiety?[/b]

[b]Iwona Sowińska:[/b] Proszę, tylko nie takie pytanie! Nie uważam, bym dokonała egzotycznego wyboru, w zasadzie była to podobna decyzja jak zostanie lekarzem czy też kierowcą autobusu czy ciężarówki. Dyrygent to nie tyle męska profesja, ile kwestia charakteru. Mam problemy z uległością, więc granie w orkiestrze byłoby dla mnie trudnym (dramatycznym nie brzmi dobrze) przeżyciem. Muzyka to moja własna droga, gdyż nie pochodzę z domu o takich tradycjach. W szkole muzycznej grałam kolejno na fortepianie i flecie poprzecznym. Ale prawdą jest, że w krakowskiej Akademii Muzycznej w czasie trwania moich studiów byłam jedyną studentką dyrygentury, a na moim roku w ogóle byłam sama.

[b]I jak pani to znosiła?[/b]

Świetnie. Zdecydowałam się jednak rok wcześniej zakończyć studia, ponieważ uznałam, że obowiązujący system pracy z dwoma fortepianami, czyli przygotowywanie repertuaru z dwoma pianistami zamiast orkiestry, nie ma dłużej sensu. To się sprawdza tylko na początku nauki. Na koncert z orkiestrą studencką mogłam liczyć tylko raz w roku, a to za mało, by się czegoś nauczyć. Kiedy pojawiła się oferta dwuletniego stypendium w Ohio w Stanach Zjednoczonych, nie wahałam się ani chwili. Tam czekała na mnie możliwość codziennej pracy z orkiestrą.

[b]W Polsce traciła pani czas?[/b]

Lepiej powiedzieć – nie wykorzystywałam go właściwie. Program polskich studiów przewiduje przede wszystkim naukę interpretacji utworów. Brakuje tego, co najważniejsze w tym zawodzie – nauki prowadzenia prób i egzekwowania od zespołu zamierzonych efektów.

[b]Skoro pobyt na stypendium był tak udany, nie chciała pani tam zostać?[/b]

Nie. Nigdy nie zakładałam, że na stałe wyjadę z Polski. Zbyt wielu młodych uzdolnionych ludzi opuszcza nasz kraj. Lepiej postarać się udowodnić, że tu też można zrobić coś wartościowego. Choć owszem – łatwo nie jest.

[b]Młodym trudno jest zaistnieć?[/b]

Owszem. W dużej mierze jest to kwestia szczęścia i przypadku. A kiedy już się zadebiutuje – to nie ma miejsca na pomyłkę. Czasami żałuję, że w Polsce tzw. nagłe zastępstwo nie otwiera drzwi tak skutecznie, jak ma to miejsce w Europie Zachodniej czy USA. U nas ciągle trzeba udowadniać swoją wartość, a największy problem w tym, że ważące opinie to te przychodzące z zewnątrz.

[b]Przytrafiło się pani takie zastępstwo?[/b]

Tak. I nie zapomnę go do końca życia. To był „Wozzeck” Albana Berga w Operze Narodowej. Spektakl, który musiałam poprowadzić bez próby. Poprzedniego dnia zadzwonił telefon z pytaniem, czy się podejmę. Poprosiłam o pół godziny do namysłu i się zgodziłam. W takiej sytuacji nie mówi się nie.

[b]To był chrzest bojowy?[/b]

W pewnym sensie, choć nie był to debiut. Raczej przekroczenie kolejnej granicy własnego myślenia o sobie i swoich możliwościach.

[b]Który moment w swojej dotychczasowej karierze uważa pani za szczególnie istotny?[/b]

Było ich wiele. Pierwszym był kontakt z Helmuthem Rillingiem, który przyjechał do Krakowa na kursy mistrzowskie z Międzynarodową Akademią Bachowską ze Stuttgartu. Byłam wtedy świeżo po przyjęciu na studia z teorii muzyki. Kurs utwierdził mnie w przekonaniu, że dokonałam słusznego wyboru zawodu.

[b]A konkursy nie są dobrym sposobem potwierdzania się?[/b]

I tak, i nie. Kilkakrotnie brałam w nich udział, ale nie jestem ich zwolenniczką. Życie pokazywało wielokrotnie, że w naszej dziedzinie zwycięzcy nie zawsze się sprawdzają, a pokonani ciągną w ogonie. Wygrana nie jest więc żadną gwarancją dalszej kariery.

[b]To dlaczego brała pani udział w konkursach?[/b]

Bo byłam jeszcze na studiach i chciałam poznać ludzi z innych krajów, środowisk. No i mieć możliwość pracy z orkiestrą. Konkurs to także rodzaj doświadczenia życiowego. Później stwierdziłam jednak, że wolę swoją wartość udowadniać pracą.

[b]Ma pani mistrzów?[/b]

Oczywiście. Największym jest dla mnie Carlos Kleiber, austriacki dyrygent zmarły przed pięciu laty. To stanowczo zbyt mało znana postać, a jeśli już, to głównie jako enfant terrible, bo właśnie kapryśność charakteru przysporzyła mu ten przydomek. Ale dla mnie najważniejsze, że cały był muzyką podczas dyrygowania. Przekazywał w ten sposób muzykę i emocje o niezwykłej skali. I właśnie ta emocjonalność muzyki jest najważniejsza. Bez niej nie ma sztuki.

[b]Czy owa emocjonalność przekłada się na pani sposób dyrygowania?[/b]

W bezpośredni sposób na pewno nie, bo prowadziłoby to do kompletnego braku kontroli. A w operze trzeba zapanować nad ogromnym zespołem.

[b]Opera jest ważną częścią pani zawodowego życia?[/b]

Pojawiła się w moim życiu dość przypadkowo. Teraz zajmuję się głównie nią, ale przyznaję, że bardzo bym chciała więcej czasu poświęcić muzyce symfonicznej. Szczęśliwie się składa, że pracując nad operami, miałam szczęście do tytułów o charakterze symfonicznym. Taki jest „Ubu Rex” Krzysztofa Pendereckiego, z którym występowałam w Warszawie, Wiesbaden i w Teatro Colon w Buenos Aires. Także „Wozzeck” oraz „Dama pikowa” Czajkowskiego, której premierę przygotowałam w kwietniu ubiegłego roku w Operze Krakowskiej.

[b]Co w muzyce symfonicznej jest tak istotnego?[/b]

Rodzaj emocji, które w klasycznej operze są zazwyczaj sprawą czysto umowną. Tam chodzi o pokazanie piękna głosu, popis wokalny, a dla orkiestry to jedynie rodzaj akompaniamentu. W muzyce symfonicznej można odnaleźć i egzystencjalność, i metafizykę, i proste emocje. Wszystko, co się chce. Pomiędzy tymi dwoma gatunkami jest przepaść.

[b]Na Bydgoski Festiwal Operowy przygotowuje pani „Napój miłosny” Gaetano Donizettiego.[/b]

To kolejna po „Damie pikowej” współpraca z Krzysztofem Nazarem. Dobrze się dogadujemy. To bardzo ważne, bo wspólnota działań reżysera i dyrygenta powinna istnieć od pierwszej próby, by powstało jedno, a nie dwa różne przedstawienia. „Napój miłosny” jest operą komiczną. Zależy nam na uzyskaniu lekkości i nadaniu inscenizacji wymiaru zabawy. Co nie znaczy, że nie będzie miała poważniejszego przesłania.

[b]Z jaką orkiestrą chciałaby pani pracować?[/b]

Od marzeń lepszy jest plan. I według niego wolę się poruszać. Z drugiej strony życie nauczyło mnie, żeby niczego nie zakładać i że najwspanialsze rzeczy dzieją się w zupełnie nieoczekiwany sposób. Poza tym trzeba mieć twardy kark, inaczej nie ma o czym mówić. A konformizm jest dla mnie nie do przyjęcia.

[i]rozmawiała Małgorzata Piwowar[/i]

[ramka][b]Iwona Sowińska:[/b]

Muzyka to moja własna droga, gdyż nie pochodzę z domu o takich tradycjach. W szkole muzycznej grałam kolejno na fortepianie i flecie poprzecznym. Ale prawdą jest, że w krakowskiej Akademii Muzycznej w czasie trwania moich studiów byłam jedyną studentką dyrygentury, a na moim roku w ogóle byłam sama[/ramka]

[ramka][b]Iwona Sowińska, dyrygent[/b]

Studiowała w Akademii Muzycznej w Krakowie, a w latach 1999 –2001 doskonaliła umiejętności podczas stypendium w USA. Od 2002 r. jest dyrygentem asystentem w Operze Narodowej w Warszawie. Poprowadziła tam wiele przedstawień i przygotowała premierę „Magicznego Doremika” Ptaszyńskiej (2008). Występowała z licznymi krajowymi zespołami, orkiestrami Internationale Bachakademie, Oregon Bach Festival i Bowling Green Philharmonia. W 2004 r. zadebiutowała w Teatro Colon w Buenos Aires, dyrygując „Królem Ubu” Pendereckiego. W Operze Krakowskiej przygotowała premierę „Damy pikowej” Czajkowskiego (2008).[/ramka]

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"