Reklama

Terapia poprzez sztukę

Reżyser Krzysztof Nazar opowiada o rodzinnych tradycjach muzycznych, o swej fascynacji teatrem i pracy w operze

Publikacja: 09.04.2009 09:50

Roman Bosiacki

Roman Bosiacki

Foto: Fotorzepa, Roman Bosiacki Roman Bosiacki

[b]Rz: Zasłynął pan jako reżyser teatralny, choć wyrastał w domu pełnym muzyki. Jak wspomina pan atmosferę swojego dzieciństwa?[/b]

[b]Krzysztof Nazar:[/b] – Do dziś noszę w sobie taki obraz: siedzę pod złotym podbrzuszem wielkiego, czarnego fortepianu i jestem odizolowany od reszty świata dźwiękami, które wydobywają się nad moją głową. To mama ćwiczy Debussy’ego. Tak wyglądało jedno z pierwszych muzycznych wspomnień, które wiązało się z nią i z tym tajemnym miejscem odizolowania.

[b]Krzysztof Penderecki określił pańską mamę, profesor Krystynę Moszumańską-Nazar, jako pierwszą damę polskiej muzyki współczesnej. Mam wrażenie, że państwa domy bardzo się przyjaźniły.[/b]

Rzeczywiście tak było. Mama bywała w domu państwa Pendereckich w święta, odwiedzała w sylwestra i przy różnych okazjach. Oni też dość często bywali u mojej mamy. Kontakty między naszymi domami nacechowane były obopólnym szacunkiem i sympatią. Pan Krzysztof niejednokrotnie wpadał na spotkania, w których uczestniczył nieżyjący już kompozytor Marek Stachowski, Zbigniew Bujarski – profesorowie z krakowskiej Akademii Muzycznej i zaprzyjaźnieni z mamą muzycy. I wtedy jeszcze przed oficjalnym wykonaniem w Polsce dawał mamie i biesiadnikom do odsłuchania np. swój koncert fortepianowy. Potem przy dobrym jedzeniu toczyli długie rozmowy.

[b]Wspomina pan tamte spotkania artystyczne z prawdziwym rozrzewnieniem…[/b]

Reklama
Reklama

Myślę, że świat, który tworzyli uczestnicy tych spotkań, skutecznie stawiał opór naszej współczesnej rzeczywistości, która pędzi i nie ma w niej czasu na przyjaźń, na wzajemną wymianę myśli między ludźmi o podobnej wrażliwości i systemie wartości, który dziś już się nie liczy.

[b]A jednak mimo tej niezwykłej atmosfery domu nie wybrał pan muzyki, lecz teatr…[/b]

Teraz na stare lata zaczynam żałować, że nie potrafię zagrać jakiegoś utworu na fortepianie. Myślę, że mógłby to być wspaniały sposób na odreagowanie różnych stresów, które spotykają nas w życiu. Dawałoby to z pewnością rodzaj oczyszczenia. Ale w młodym człowieku jest zawsze sporo przekory. Stąd też kiedy matka chciała nauczyć mnie grać na fortepianie, ja buntowałem się i udowadniałem jej, że nie mam talentu. Przypomina mi to zresztą moje późniejsze doświadczenia z własnym synem. Zabrałem go na plan telewizyjnego „Makbetha”, którego realizowałem z Danielem Olbrychskim i Joanną Szczepkowską. Miał grać jednego z synów Banca. Po całej nocy spędzonej na zdjęciach w zamku w Tęczynku, kiedy powrócił do domu wciąż oblany sztuczna krwią NRD-owskiej produkcji, nie dającą się zmyć, przysiągł sobie, że nigdy nie zostanie aktorem. I słowa dotrzymał. Doświadczenia z dzieciństwa różnie więc motywują nasze dorosłe życie.

[b]Pański dorobek teatralny obejmuje największe dzieła światowej klasyki. Mówi się, że nad realizacjami „Makbetha” wisi jakieś fatum. Czy pan, twórca głośnej inscenizacji telewizyjnej, wierzy w te przepowiednie?[/b]

W moim przypadku było akurat odwrotnie. Po emisji telewizyjnej widowiska odwiedziła mnie z gratulacjami w Krakowie Izabella Cywińska, kierująca wówczas poznańskim Teatrem Nowym. Potem zaprosiła do Poznania i zaproponowała realizację sztuki Myśliwskiego. Dzięki niej zadebiutowałem w teatrze. Potem przychodziły także propozycje z innych scen.

[b]Czy to, że dwukrotnie zrealizował pan opery KrzysztofaPendereckiego – „Króla Ubu” oraz „Czarną maskę” – wynikało ze wspomnianej już przyjaźni i zaufania?[/b]

Reklama
Reklama

Nie miałem wrażenia, że jest to propozycja złożona „po znajomości”. Krzysztof Penderecki zatelefonował do mnie w 1993 roku po „Mizantropie”, którego inscenizowałem w Starym Teatrze. Pod względem artystycznym, było to bardzo formalne przedstawienie, gdzie wszystko zostało wymyślone, wykreowane od początku, łącznie z ruchem i gestem aktorów. Po tym spektaklu Krzysztof Penderecki zaproponował, bym zrealizował „Króla Ubu” na jego 60. urodziny. I tak to zaczęła się moja przygoda ze sceną operową. „Czarną maskę” zrealizowałem pięć lat później.

Fascynujące było, iż te dwie opery różniły się scenicznym światem, charakterem muzycznym i przesłaniem: jak tragifarsa różni się od mistycznego dramatu. To narzucało inne poszukiwania w kreowaniu świata przedstawienia. A ponieważ głęboko wierzę w tworzenie indywidualnej stylistyki dla każdego przenoszonego na scenę dzieła, musiałem uruchomić inną wrażliwość, inne sfery wyobraźni.

[b]Teraz jest „Napój miłosny” Donizettiego. Skąd taki wybór?[/b]

To dość przewrotna propozycja dyrekcji Opery Nova, ale mam nadzieję, że wynika z zaufania do mojej osoby. Trudno przecież uznać, że jest ona konsekwencją moich wcześniejszych doświadczeń operowych, czyli „Króla Ubu”, „Czarnej maski” oraz ubiegłorocznej „Damy pikowej” wystawionej w Krakowie. To są opery, które mają ambicje opowiadania w sposób poważny o poważnych rzeczach. Po czymś takim zająć się belcantem? Podjąłem się jednak scenicznej realizacji tej opery Donizettiego, bo uznałem, że posiadanie pewnego niezbędnego warsztatu reżyserskiego można porównać z opanowaniem gramatyki języka. Pozwala ona poprawnie się wyrażać i komunikować ze światem w różnych sprawach, nie przekłamując własnych myśli.

[b]A poza tym, jak mało który reżyser, zna pan repertuar romantyczny. A ten wątek w historii opowiedzianej w „Napoju miłosnym” pełni ważną rolę…[/b]

To prawda. Jest jednak jeszcze szczególne wyzwanie, czyli realizacja tej opowieści na wielkiej scenie, jaką dysponuje Opera Nowa w Bydgoszczy. Sam chór liczy 58 osób, które trzeba w jakiś sposób wykreować. Nie można ograniczać się do tego, że chór jedynie wyjdzie i zaśpiewa. Muszę pamiętać o jego relacjach z głównymi bohaterami, które sprawiają, że staje się istotnym uczestnikiem całej intrygi. Ta zaś opowiada o ułomnościach natury, o naszych słabościach, ale też marzeniach.

Reklama
Reklama

[b]A może po prostu zdecydował się pan na operę komiczną dla polepszenia własnego nastroju. W jednym z wywiadów powiedział pan, że rzeczywistość coraz bardziej wydaje się panu dekadencka, zmierza w złą stronę...[/b]

Wie pan, nawet, jeśli do końca nie wierzę w terapeutyczne oddziaływanie sztuki, to takie wyjaśnienie bardzo mi odpowiada. A próby to czas radości.

rozmawiał Jan Bończa-Szabłowski

[ramka][b]Krzysztof Nazar:[/b]

Teraz na stare lata zaczynam żałować, że nie potrafię zagrać jakiegoś utworu na fortepianie. Myślę, że mógłby to być wspaniały sposób na odreagowanie różnych stresów, które spotykają nas w życiu. Dawałoby to z pewnością rodzaj oczyszczenia[/ramka]

Reklama
Reklama

[ramka][b]Krzysztof Nazar, reżyser teatralny i telewizyjny[/b]

Urodził się w 1949 r., ukończył reżyserię w łódzkiej szkole filmowej, ale interesuje go przede wszystkim teatr. Jego sceniczny debiut to inscenizacja „Drzewa” Myśliwskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu w 1989 r. Pracował też w Starym Teatrze w Krakowie, a w latach 1995 – 2000 był dyrektorem Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Pierwszy scenariusz telewizyjny przygotował jeszcze na studiach, ale współpracę z Teatrem TVP zaczął w latach 80., gdy zrealizował m.in. spektakle „Mistrz sądu ostatecznego” Perutza i „Makbet” Szekspira. Na scenie operowej zadebiutował w 1993 r. „Królem Ubu” Pendereckiego w Operze Krakowskiej (1993). W tym teatrze wystawił też „Czarną maskę” Pendereckiego (1998) oraz „Damę pikową” Czajkowskiego (2008).[/ramka]

Kultura
Żywioły Billa Violi na niezwykłej wystawie w Toruniu
Kultura
Po publikacji „Rzeczpospolitej” znalazły się pieniądze na wydanie listów Chopina
Kultura
Artyści w misji kosmicznej śladem Sławosza Uznańskiego-Wiśniewskiego
Kultura
Jan Ołdakowski: Polacy byli w powstaniu razem
Kultura
Jesienne Targi Książki w Warszawie odwołane. Organizator podał powód
Materiał Promocyjny
Nie tylko okna. VELUX Polska inwestuje w ludzi, wspólnotę i przyszłość
Reklama
Reklama