W sztuce Hutchinsona jeden z bohaterów mówi „To, że robi się kretyńskie filmy, to nie wina widzów, choć większość z nich to kretyni". Zgadza się pan z takim poglądem?
Mówimy o filmie i to amerykańskim. Ale kiedy włączam TV, trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. W stu procentach zgadzam się, że to „nie wina widzów", mniej, że „większość z nich to kretyni", choć wiadomo, że na świecie niezależnie od tego, jak postrzegamy mądrość, jest mniej ludzi mądrych niż głupich. W teatrze szczęśliwie, to artysta wybiera z kim chce rozmawiać. Nieszczęście, jeśli uważa widownię za kretynów z tego powodu, że nie przyszła. Jeszcze gorzej gdy robi dla głupich. Ja staram się robić sztuki, które sam chciałbym obejrzeć, wedle mojego przekonania trafiające w potrzebę chwili. Czasem jest to przypowieść, innym razem felieton, potrzeba metafizyki, nadziei, ucieczki w inny świat. Jak to w teatrze repertuarowym.
Nigdy nie wyreżyserował pan filmu. Kino pana nie pociąga?
Zawsze mnie pociągało, to widać chyba w moich przedstawieniach. Nie miałem czasu ani odwagi. Poza tym kierowanie teatrem jest wystarczająco absorbujące. Uzbrojony w swoje doświadczenia z prac telewizyjnych, namówiony przez nieżyjącego już autora scenariusza, przygotowuje się do filmu fabularnego „Czerwona kurtyna" według Jerzego Stefana Stawińskiego. To mało opisany fragment naszej historii, dokończenie innych scenariuszy Stawińskiego - „Kanał" i „Jutro idziemy do kina" pokazujący, co dalej stało się z tymi, którzy uszli cało z wojny i powstania. Rzecz o narodzinach PRL, ale przedstawiona nie poprzez zapisy historyczne, ale przez historię młodych ludzi o różnych rodowodach próbujących wrócić do normalnego życia po strasznej wojnie, zderzających się z nową opresją powstającego PRL. Akcja rozgrywa się w Łodzi, która wobec zniszczenia stolicy stała się miejscem zbornym warszawiaków, a miasto jak cały świat dość szybko wracało do życia i względnej normalności. Właśnie tam trafiają też gwiazdy teatrów rewiowych przedwojennej Warszawy, i tworzą zespół, w którym lądują bohaterowie filmu. Tak zresztą też powstał Współczesny Erwina Axera, który dopiero w 1949 roku przeniósł się do Warszawy. Jeśli producent zgromadzi środki w przyszłym roku zaczniemy zdjęcia. Szczęśliwie Michał Englert, z którym pracuję od dawna, zgodził się po starej znajomości nakręcić film z debiutantem. Ale o obsadzie nie mogę na razie nic powiedzieć.