Wiek szkodzi demoniczności. Na scenie gdańsko-sopockiej Ergo Areny zobaczyliśmy we wtorek schorowanego człowieka wykonującego pląsy tak dziwaczne, jakby chciał sparodiować samego siebie sprzed 30 lat.
Ciemna koszula słabo maskowała upływ lat, Ozzy przypominał raczej czarnoksiężnika z czeskiej komedii dla młodzieży niż wokalistę, który przyprawiał kiedyś o ciarki, śpiewając "Hole in the Sky" czy "Diary of a Madman".
A jednak było w tym coś porywającego. Osbourne to w końcu nie tylko klasyk, który wraz z Black Sabbath zmienił bieg rocka, ale też geniusz autokreacji. W jego jarmarczno-kiczowaty wizerunek demonicznego błazna zawsze wpisana była groteska i dlatego ten koncert był widowiskiem wzorowym.
Ozzy Osbourne nie nagrał nic znaczącego od początku lat 90. i najwyraźniej sam doskonale zdaje sobie z tego sprawę, skoro lwią część koncertu wypełniły utwory z lat 80. Rozpoczął od "I don't know" – sporego hitu początku lat 80. – a potem był praktycznie cały zestaw z solowego debiutu "Blizzard of Ozz", z "Mr. Crowley" i "Crazy Train" na czele.