Reklama

Żywy gadżet dawnego rocka

Ozzy Osbourne udowodnił w Ergo Arenie, że rock and roll nawet w wersji geriatrycznej ma moc i siłę.

Publikacja: 10.08.2011 19:26

Ozzy Osbourne to geniusz autokreacji

Ozzy Osbourne to geniusz autokreacji

Foto: Fotorzepa, Piotr Wittman

Wiek szkodzi demoniczności. Na scenie gdańsko-sopockiej Ergo Areny zobaczyliśmy we wtorek schorowanego człowieka wykonującego pląsy tak dziwaczne, jakby chciał sparodiować samego siebie sprzed 30 lat.

Ciemna koszula słabo maskowała upływ lat, Ozzy przypominał raczej czarnoksiężnika z czeskiej komedii dla młodzieży niż wokalistę, który przyprawiał kiedyś o ciarki, śpiewając "Hole in the Sky" czy "Diary of a Madman".

Obejrzyj fotosy z koncertu

A jednak było w tym coś porywającego. Osbourne to w końcu nie tylko klasyk, który wraz z Black Sabbath zmienił bieg rocka, ale też geniusz autokreacji. W jego jarmarczno-kiczowaty wizerunek demonicznego błazna zawsze wpisana była groteska i dlatego ten koncert był widowiskiem wzorowym.

Ozzy Osbourne nie nagrał nic znaczącego od początku lat 90. i najwyraźniej sam doskonale zdaje sobie z tego sprawę, skoro lwią część koncertu wypełniły utwory z lat 80. Rozpoczął od "I don't know" – sporego hitu początku lat 80. – a potem był praktycznie cały zestaw z solowego debiutu "Blizzard of Ozz",  z "Mr. Crowley" i "Crazy Train" na czele.

Reklama
Reklama

Jeśli pojawiał się jakiś akcent późniejszych lat i dekad, to tylko w postaci " Bark at the moon", "Shout in the dark" oraz "I don't wanna change the world" i nośnej balladki "Mama, I'm Coming Home".

Ozzy dostawał wówczas od widzów, co chciał – reagowali głośno i owacyjnie na każdy jego gest. Znacznie jednak bardziej, gdy z powrotem zagrzebywał się w przeszłość. Chociaż większość publiczności stanowili ludzie młodzi (niektórych przyprowadzali rodzice), to właśnie utwory  z repertuaru Black Sabbath, liczące dziś ponad czterdziestkę, wywoływały największą euforię.

Usłyszeliśmy więc "Fairies wear boots", "Iron Man", "War Pigs". Ozzy zagrał w zasadzie wszystkie utwory z legendarnego albumu "Paranoid". Te banalnie proste, oparte na jednym riffie, kawałki rzeczywiście do dziś zachowały tę siłę, którą wstrząsały na początku lat 70. XX wieku.

O ile samemu Osbourne'owi wiele można wybaczyć, choćby z racji wieku i zbyt wielu narkotyczno-alkoholowych zawirowań w młodości, o tyle przeciętności towarzyszącego mu zespołu nie tłumaczy nic. Przy nich często fałszujący w wyższych partiach i zaliczający porażki wokalista brzmiał jak rasowa, rockowa gwiazda. Tylko on liczył się na scenie.

Czy kogoś to jednak obchodziło? Fani nie wnikali w szczegóły, dostali ulubione utwory, trochę wybuchów, grę świateł i Ozzy'ego – mimo upływu lat żywy gadżet rock'n'rolla. A on też otrzymał to, po co tu przyjechał. Krzyk żegnający go po solidnym rockowym widowisku.

Wiek szkodzi demoniczności. Na scenie gdańsko-sopockiej Ergo Areny zobaczyliśmy we wtorek schorowanego człowieka wykonującego pląsy tak dziwaczne, jakby chciał sparodiować samego siebie sprzed 30 lat.

Ciemna koszula słabo maskowała upływ lat, Ozzy przypominał raczej czarnoksiężnika z czeskiej komedii dla młodzieży niż wokalistę, który przyprawiał kiedyś o ciarki, śpiewając "Hole in the Sky" czy "Diary of a Madman".

Pozostało jeszcze 84% artykułu
Reklama
Kultura
Ekskluzywna sztuka w Hotelu Warszawa i szalone aranżacje
Kultura
„Cesarzowa Piotra”: Kristina Sabaliauskaitė o przemocy i ciele kobiety w Rosji
plakat
Andrzej Pągowski: Trzeba być wielkim miłośnikiem filmu, żeby strzelić sobie tatuaż z plakatem do „Misia”
Patronat Rzeczpospolitej
Warszawa Singera – święto kultury żydowskiej już za chwilę
Kultura
Kultura przełamuje stereotypy i buduje trwałe relacje
Reklama
Reklama