Ta współpraca spełniła pana oczekiwania?
Oczywiście. Soderbergh przypomina Woody'ego Allena, który niemal się do ciebie na planie nie odzywa. Podczas zdjęć do „Poznasz przystojnego bruneta" spytałem Allena: „Czego się po mojej postaci spodziewasz? Nie chcesz porozmawiać?". Odpowiedział: „A o czym mamy gadać, skoro dobrze grasz. Jak coś będzie nie tak, powiem". Ze Stevenem jest podobnie. On w reżyserowaniu jest bardzo precyzyjny, ale jednocześnie wymaga od aktora inwencji.
W pana zawodowym życiu największym wydarzeniem był chyba jednak ostatnio powrót do Almodovara. Tęsknił pan za nim?
Praca z Pedrem ukształtowała mnie nie tylko jako aktora. Także jako człowieka. Nasze pierwsze filmy publiczność wygwizdywała. Nie była jeszcze na nie gotowa. Picasso namalował „Panny z Avignion" w 1907 roku, a pokazał publicznie dopiero dziewięć lat później. Wiedział, że świat potrzebował czasu, by go docenić. Podobnie jest z Almodovarem. Dziś uchodzi za mistrza, wtedy był buntownikiem wyprzedzającym czas. Myśmy wtedy chcieli burzyć wszystko, co w Hiszpanii kojarzyło się z erą frankistowską, upajaliśmy się wolnością. Paradoksalnie, dlatego właśnie wyjechałem z kraju. Bo Pedro nauczył mnie, by nie uznawać kompromisów i stawiać przed sobą wielkie wyzwania. Dla mnie jednym z takich wyzwań była Ameryka. Na początku nie było łatwo, jednak zacisnąłem zęby i wywalczyłem w niej dobrą pozycję. Ale za Pedrem tęskniłem. „Skóra, w której żyję" stała się spełnieniem marzeń.