By uświadomić sobie skalę szoku, jaki wywołał prosty kodeks moralny Brudnego Harry'ego, wystarczy sobie przypomnieć, że przecież w owym czasie dopiero co dokonał się w Hollywood zwrot w inną stronę, czego symbolem były takie produkcje jak „Easy Rider", „Hair", „Woodstock". Rewolucja dzieci kwiatów, era Wodnika – i epitet „świnie" powszechnie stosowany przez młodzież wobec policjantów. Tymczasem naraz na ekranie pojawił się facet, który
w gościach napadających na sklep nie widział bojowników walczących z opresyjnym patriarchalnym państwem, tylko zwykłych bandziorów, i który nie zamierzał prowadzić dysput o tym, czy narkotyki są środkiem do otworzenia świadomości i pogłębionej samorealizacji – po prostu łapał ćpunów. Dla Rogera Eberta serie o Brudnym Harrym czy Billym Jacku to opowieści o tym, jak „dobrzy faszyści zabijają złych faszystów".
Publiczność przyjęła postać Callahana entuzjastycznie, a liberalne media oszalały. „Brudnego Harry'ego" (i kolejne filmy serii) piętnowano jako „reakcyjne", „dwuznaczne moralnie", „propagujące przemoc" i – a jakże – „faszystowskie". Kiedy pierwszy film serii debiutował w kinach w grudniu 1971 r., „New York Times" pisał, że to obraz „anachroniczny", a Eastwood jest „parodią samego siebie". Wedle „Newsweeka" na ekrany wchodziła „prawicowa fantazja", zaś dla słynnej krytyk Pauline Kael film był jednocześnie „prostacki", „faszystowski" i „średniowieczny". Jak ironizuje Mark Eliot, autor książki „American Rebel: The Life of Clint Eastwood", ataki Kael na „Brudnego Harry'ego" były brutalniejsze od czegokolwiek, co dzieje się w samym filmie.
Sam Eastwood niewiele sobie z tego robił. Z biznesowego punktu widzenia działy się rzeczy znakomite – właśnie przejmował od Johna Wayne'a nieformalny tytuł Największego Amerykańskiego Twardziela. W 1968 r. głosował na Nixona i cztery lata później nie wycofał swego poparcia, choć krytykował amerykańskie zaangażowanie w Wietnamie. Im bardziej publiczność chciała go takim oglądać, tym więcej wart był dla filmowych studiów. Im więcej był wart, tym twardsze mógł stawiać warunki, zdążając do swego ukochanego celu: reżyserowania, a nie aktorstwa. Bo tego ostatniego, jak sam wyznawał, miał dość już w latach 70.
Eastwood dalej szedł tą drogą także, gdy nastała era Ronalda Reagana. Kiedy w 1985 r. prezydent wygłaszał ostre przemówienie, w którym piętnował próby podnoszenia podatków, zakończył je znanym, „pożyczonym" od Brudnego Harry'ego cytatem: „Go ahead, make my day". Kiedy zaś w 1986 r. Eastwood wygrał wybory na burmistrza miasteczka Carmel, Reagan osobiście zadzwonił do niego z gratulacjami i zaczął od żartu: „Co aktor, który zagrał w filmie z małpą, robi w polityce?" (sedno grepsu tkwi w tym, że obaj – Reagan i Eastwood – mieli takie obrazy w dorobku).
Filmy takie jak „Firefox", „Wzgórze rozdartych serc" czy kolejne dwie produkcje o Callahanie („Nagłe uderzenie" i „Pula śmierci") podtrzymywały twardy wizerunek Eastwooda, podczas gdy on sam filmami „Bird" (uznany za sensację w Cannes w roku 1988), a potem „Biały myśliwy, czarne serce" (1990) pokazywał, że zna się na reżyserskim fachu. Aż wreszcie przyszedł rok 1992 i świat znowu zwariował za sprawą małomównego, podstarzałego kowboja.