Brudny Harry, czyste ręce

Clint Eastwood przeszedł długą drogę: od „faszysty” do idola liberalnych salonów. Czy właśnie rusza w drugą stronę?

Aktualizacja: 23.09.2012 10:26 Publikacja: 23.09.2012 10:22

Western „Bez przebaczenia” interpretowano jako akt ekspiacji rewolwerowca, który po latach postanowi

Western „Bez przebaczenia” interpretowano jako akt ekspiacji rewolwerowca, który po latach postanowił wyznać światu, że przemoc niczego nie rozwiązuje

Foto: AFP

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

"Jako jedyny z mówców nie czytał z telepromptera" – zauważali korespondenci relacjonujący konwencję Partii Republikańskiej, gdy dochodzili do opowiadania o największej niespodziance imprezy – wystąpieniu aktora i reżysera Clinta Eastwooda.

Twórca „Bez przebaczenia" i „Co się zdarzyło w Madison County" dał republikanom jednak dużo więcej niż tylko pokaz technicznej sprawności. Był przezabawny, kiedy udawał, że toczy rozmowę z wyimaginowanym prezydentem Obamą. Był wiarygodny, gdy przypominał, że Barack zmarnował kapitał nadziei, z którym wybierano go cztery lata temu. Był śmiertelnie poważny, gdy przechodził do spraw polityki międzynarodowej. I wreszcie był po prostu fantastyczny, kiedy kupił tłum swą firmową odzywką: „Go ahead, make my day" ze słynnego filmu „Brudny Harry".

To właśnie on – cały Clint. Broń wagi ciężkiej. Jeden z nielicznych ludzi w Hollywood, ze zdaniem których liczą się wszyscy. I jeden z ostatnich twórców tak poważanych i pożądanych, że mogą o dowolnej porze dnia i nocy zadzwonić do szefa studia, żeby opieprzyć go za błędy w promocji filmu. Zatem: tajna broń republikanów, którzy dzięki tak potężnemu sojusznikowi odzyskają prezydenturę?

Sprawa nie jest tak prosta. Clint jest bowiem postacią zbyt dużego formatu, by dało się go zapakować jako partyjną maskotkę do standardowego zestawu wyborczych gadżetów, gdzieś obok znaczka, chorągiewki, balonika i garści ulotek.

Jak zostać gwiazdą

To nie do wiary, jak długą drogę przeszedł liczący dziś 82 lata gwiazdor, jeszcze bardziej niesamowite jest to, że najlepszy okres w jego bogatej i pełnej sukcesów karierze rozpoczął się, gdy przekroczył sześćdziesiątkę – wiek, w którym niejeden kolega po fachu szykuje się pomału do grobu albo do emerytury (dla porównania – ubóstwiany w Polsce Marek Kondrat wkrótce po pięćdziesiątce zaczął rozpowiadać o tym, że rezygnuje z aktorstwa). Jest wreszcie kariera Eastwooda typowym przykładem american dream. Urodzony w rodzinie robotniczej, na życie zarabiał m.in. jako ratownik, kopacz basenów, doker i żołnierz. Dziś jest jednym z królów Hollywood. Czyż to nie fascynująca wariacja na temat mitu „od pucybuta do milionera"?

Show-biznes pełen jest atletycznych osobników o twardych szczękach, świetnie wypadających w rolach twardzieli – jest tak dziś, było tak i w latach 50. XX w., kiedy Clint Eastwood zaczynał karierę. Była ona zresztą nędzna – ogony w słabiutkich filmach, epizody w zapomnianych dziś produkcjach telewizyjnych. Rozpoznawalność przyniosła mu rola w westernowym serialu „Rawhide" (w Polsce znamy jedynie piosenkę z tej produkcji, kapitalnie zaśpiewaną przez duet Belushi – Ackroyd w komedii „Blues Brothers"), a mołojecką sławę (choć początkowo w bardzo wąskich kręgach) – spaghetti westerny Sergio Leone, w których stworzył postać Człowieka bez Imienia. Potem były kolejne, amerykańskie już westerny, przyszła kolej i na solidną rozrywkę innego rodzaju, jak „Tylko dla orłów" czy „Złoto dla zuchwałych".

Eastwood kolejnymi występami umacniał swój wizerunek aktora niepoważnego kina akcji, ale jednocześnie już wtedy próbował reżyserować (rok 1971 to „Zagraj dla mnie Misty" – inteligentny miks kryminału i melodramatu). A potem Clint został Harrym, w dodatku Brudnym Harrym – i cała historia zaczęła się na dobre.

Jednym z trzech „aniołów zemsty" współczesnego kina nazwał Eastwooda autor pierwszej wyczerpującej monografii kina lat 70. – James Monaco. Pozostałymi dwoma byli Charles Bronson (któż dziś go pamięta?) oraz Tom Laughlin, autor niezależnych produkcji z serii „Billy Jack", których główny bohater niósł przesłanie, że jeśli idzie o wymierzanie sprawiedliwości, „spluwa jest lepsza od konstytucji" (określenie krytyka Rogera Eberta).

Jak zostać faszystą

Eastwood znalazł się w tym gronie dzięki filmowi „Brudny Harry" i jego kontynuacjom (łącznie powstało pięć filmów, z czego w latach 70. jeszcze dwa: „Siła magnum" oraz „Egzekutor"). Główny bohater serii – Harry Callahan, gliniarz z San Francisco – to małomówny twardziel, który zaprowadza porządek w mieście, nie dbając o konwenanse, regulaminy policyjne i reakcję swoich szefów. Kiedy trzeba bandziora rozwalić, czyni to bez wahania, gdy potrzebną informację trzeba wymusić – jest bardzo skuteczny. Dla Callahana świat jest prosty: kto łamie prawo, ten sam stawia się poza prawem.

I szkoda łez dla takich śmieci.

By uświadomić sobie skalę szoku, jaki wywołał prosty kodeks moralny Brudnego Harry'ego, wystarczy sobie przypomnieć, że przecież w owym czasie dopiero co dokonał się w Hollywood zwrot w inną stronę, czego symbolem były takie produkcje jak „Easy Rider", „Hair", „Woodstock". Rewolucja dzieci kwiatów, era Wodnika – i epitet „świnie" powszechnie stosowany przez młodzież wobec policjantów. Tymczasem naraz na ekranie pojawił się facet, który

w gościach napadających na sklep nie widział bojowników walczących z opresyjnym patriarchalnym państwem, tylko zwykłych bandziorów, i który nie zamierzał prowadzić dysput o tym, czy narkotyki są środkiem do otworzenia świadomości i pogłębionej samorealizacji – po prostu łapał ćpunów. Dla Rogera Eberta serie o Brudnym Harrym czy Billym Jacku to opowieści o tym, jak „dobrzy faszyści zabijają złych faszystów".

Publiczność przyjęła postać Callahana entuzjastycznie, a liberalne media oszalały. „Brudnego Harry'ego" (i kolejne filmy serii) piętnowano jako „reakcyjne", „dwuznaczne moralnie", „propagujące przemoc" i – a jakże – „faszystowskie". Kiedy pierwszy film serii debiutował w kinach w grudniu 1971 r., „New York Times" pisał, że to obraz „anachroniczny", a Eastwood jest „parodią samego siebie". Wedle „Newsweeka" na ekrany wchodziła „prawicowa fantazja", zaś dla słynnej krytyk Pauline Kael film był jednocześnie „prostacki", „faszystowski" i „średniowieczny". Jak ironizuje Mark Eliot, autor książki „American Rebel: The Life of Clint Eastwood", ataki Kael na „Brudnego Harry'ego" były brutalniejsze od czegokolwiek, co dzieje się w samym filmie.

Sam Eastwood niewiele sobie z tego robił. Z biznesowego punktu widzenia działy się rzeczy znakomite – właśnie przejmował od Johna Wayne'a nieformalny tytuł Największego Amerykańskiego Twardziela. W 1968 r. głosował na Nixona i cztery lata później nie wycofał swego poparcia, choć krytykował amerykańskie zaangażowanie w Wietnamie. Im bardziej publiczność chciała go takim oglądać, tym więcej wart był dla filmowych studiów. Im więcej był wart, tym twardsze mógł stawiać warunki, zdążając do swego ukochanego celu: reżyserowania, a nie aktorstwa. Bo tego ostatniego, jak sam wyznawał, miał dość już w latach 70.

Eastwood dalej szedł tą drogą także, gdy nastała era Ronalda Reagana. Kiedy w 1985 r. prezydent wygłaszał ostre przemówienie, w którym piętnował próby podnoszenia podatków, zakończył je znanym, „pożyczonym" od Brudnego Harry'ego cytatem: „Go ahead, make my day". Kiedy zaś w 1986 r.  Eastwood wygrał wybory na burmistrza miasteczka Carmel, Reagan osobiście zadzwonił do niego z gratulacjami i zaczął od żartu: „Co aktor, który zagrał w filmie z małpą, robi w polityce?" (sedno grepsu tkwi w tym, że obaj – Reagan i Eastwood – mieli takie obrazy w dorobku).

Filmy takie jak „Firefox", „Wzgórze rozdartych serc" czy kolejne dwie produkcje o Callahanie („Nagłe uderzenie" i „Pula śmierci") podtrzymywały twardy wizerunek Eastwooda, podczas gdy on sam filmami „Bird" (uznany za sensację w Cannes w roku 1988), a potem „Biały myśliwy, czarne serce" (1990) pokazywał, że zna się na reżyserskim fachu. Aż wreszcie przyszedł rok 1992 i świat znowu zwariował za sprawą małomównego, podstarzałego kowboja.

Jak zostać idolem salonu

„Bez przebaczenia" było sensacją tamtego sezonu. Krwawy, ponury western, do realizacji którego Eastwood przymierzał się przez wiele lat (jak sam wyznał, czekał, aż będzie wystarczająco stary, by w nim zagrać), zdobył cztery Oscary (dwa dla samego Eastwooda – za reżyserię i najlepszy film) oraz mrowie innych nagród. A Brudny Harry naraz stał się idolem tych, którzy jeszcze dwie dekady wcześniej wyzywali go od „faszystów". Interpretowano „Bez przebaczenia" jako akt ekspiacji rewolwerowca, który po latach przejrzał na oczy i postanowił wyznać światu, że źle się bawił, bo przemoc niczego nie rozwiązuje, a świat westernu to nie szlachetni przeciw niegodziwcom, lecz uświnieni kontra utytłani.

Salon cieszył się, że Eastwood zmądrzał, przeciwnicy dostępu do broni wciągnęli  go na swoje sztandary, a sam reżyser nadal zaskakiwał. W „Doskonałym świecie" przedstawił uciekającego przestępcę jako romantycznego bohatera niemalże w tradycji kontrkulturowych „Ucieczki gangstera" Sama Peckinpaha czy „Do utraty tchu" Jeana-Luca Godarda. „Północ w ogrodzie dobra i zła" łatwo interpretować zarówno jako tyradę przeciw hipokryzji polityków, jak i satyrę na „duszną atmosferę" amerykańskiego Południa, „Rzekę tajemnic" przedstawiano jako wołanie o tolerancję, a potem przecież przyszły jeszcze tak nieoczekiwane produkcje jak pean ku czci Nelsona Mandeli („Invictus") czy dylogia o wojnie na Pacyfiku („Listy z Iwo Jimy" i „Sztandar chwały"), po której oskarżano Eastwooda o chęć dekonstrukcji patriotycznego mitu i nadmierną łaskawość dla wrogów Ameryki. Z kolei „Za wszelką cenę" można odczytywać jako pochwałę eutanazji.

Eastwood krytykował przy tym amerykańskie interwencje w Iraku i w Afganistanie, a na początku XXI stulecia poparł demokratów oraz rozmaite inicjatywy ekologiczne i na rzecz alternatywnych źródeł pozyskiwania energii. Zdawać się mogło, że Eastwood zagościł w liberalnych salonach na dobre. Ale Brudny Harry po raz kolejny poszedł własną drogą.

Jak zostać sobą

Choć podczas ostatniej konwencji Partii Republikańskiej Clint Eastwood robił za gościa niespodziankę, to tak naprawdę jego pojawienie się u boku Mitta Romneya nie powinno zaskoczyć nikogo. Cztery lata temu Eastwood oświadczył, że będzie wspierał Johna McCaina w jego batalii przeciw Obamie. Po przegranej kandydata republikanów zachował (zgodnie z amerykańskimi – i nieznanymi nad Wisłą – obyczajami) klasę, ogłaszając, że „teraz Obama jest moim prezydentem", i podkreślając, że głowę państwa trzeba wspierać, bo sukcesy prezydenta są przecież sukcesami całego kraju.

Jednak kiedy pierwszy czarnoskóry prezydent nie spełnił pokładanych w nim nadziei, Eastwood nie czekał z krytyką i nie krył rozczarowania. Atakował administrację Obamy za nicnierobienie, samego prezydenta za otoczenie się fatalnymi doradcami i całą ekipę za to, że wiele obiecywała, a teraz wystarcza jej samo trzymanie się władzy. Czy to znaczy, że republikanie odbili gwiazdora na dobre lewej stronie? A może lada moment Eastwood zawiśnie im kamieniem u szyi jakąś zaskakującą deklaracją (nie przeszkadzają mu tzw. małżeństwa homoseksualne)?

Wydaje się, że i jedni, i drudzy padają ofiarami pewnego złudzenia. Po pierwsze – niby rzecz oczywista, a jednak warta podkreślenia – Brudny Harry czy Człowiek bez Imienia to tylko kreacje. „Jestem aktorem odgrywającym role – nie jestem żadną z nich i jestem nimi wszystkimi" – mówił Eastwood. Jego biograf Marc Eliot dodaje: w żaden sposób nie da się go opisać jako liberała, ale na pewno nie jest także nawróconym republikaninem. I proponuje termin „niezależny pragmatyk". Warto też pamiętać, że późne filmy Eastwooda uznawane za polemikę z czasami westernów Sergio Leone i Brudnego Harry'ego wcale nie są tak jednoznacznie dekonstrukcyjne, jak chcieliby tego ich piewcy. „Bez przebaczenia" i „Gran Torino" pokazują, że przemoc nie jest rozwiązaniem, że ma swoje konsekwencje – owszem. Ale wcale nie kwestionują konieczności rozróżniania między dobrem a złem i wymierzania sprawiedliwości.

„Nie nazwałbym się ani konserwatystą, ani lewakiem" – opowiada sam Eastwood. Kilka lat temu wyznał, że najbliższy jest mu libertariański sposób patrzenia na świat: żeby każdy miał święty spokój. „Od dziecka wkurzali mnie ludzie, którzy próbowali mówić innym, jak żyć". Nic więc dziwnego, że aktor zirytowany jest wieloma pomysłami Baracka Obamy. Nie miejmy jednak złudzeń – jeśli Mitt Romney zostanie wybrany na prezydenta i zamiast spełniać swe obietnice zacznie kręcić – wtedy Clint Eastwood będzie pierwszym, który go za to skrytykuje. Można spierać się o interpretację jego filmów, warto kłócić się z wieloma jego poglądami, ale jednego nie można mu odmówić: szczerze mówi to, co myśli. Tak jak wtedy, kiedy ogłasza, że jeśli kiedykolwiek Michael Moore (komunizujący autor zmanipulowanych filmów dokumentalnych) pojawi się w jego domu, to rozwali go na miejscu. Albo gdy wytyka współczesnym, że są „pussy generation", niezdolną do tego, by wziąć swój los we własne ręce.

Bez wątpienia po wystąpieniu Clinta Eastwooda na republikańskiej konwencji Barack Obama powinien mieć się na baczności. Mitt Romney zresztą też.

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

"Jako jedyny z mówców nie czytał z telepromptera" – zauważali korespondenci relacjonujący konwencję Partii Republikańskiej, gdy dochodzili do opowiadania o największej niespodziance imprezy – wystąpieniu aktora i reżysera Clinta Eastwooda.

Pozostało 98% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla