Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus
Gwiazdki mego dzieciństwa były jak arka przymierza po potopie pustych półek i niekończących się kolejek. Oczywiście system niedomagał do tego stopnia, że nawet dziś, 22 lata po jego transformacji, ludzie nadal walczą o aprowizację, często zupełnie nie po bożemu. Wolny rynek w służbie ogniska domowego nakręca spiralę zakupów na najwyższe obroty. Warto jednak pamiętać o tych korzeniach, które dzielimy z Litwinami i częścią ludów słowiańskich.
W dworach i chatach
Wigilia przechowała w sobie ślady pradawnego święta pojednania ze zwierzętami. Dopiero teraz Kościół wyraźnie przyzwolił na jedzenie tego dnia mięsa. Wszystkie zwyczaje dzielenia się opłatkiem z rogacizną przez gospodarza i bydlęta mówiące ludzkim głosem to ślady z epoki kamienia łupanego. Im niższe warstwy, tym bardziej przywiązane do tradycji, bo i dostęp do kulinarnych nowinek był ograniczony.
Na chłopskiej Wilii królowały więc dania zdecydowanie jarskie, z makiem i grzybami w roli głównej. W dworach kontentować się trzeba było daniami tak abstrakcyjnymi jak jarmuż z kasztanami.
Jednym z filarów wieczerzy jest zupa, tradycyjnie – barszcz postny z uszkami lub grzybowa z łazankami. Są to zupy kanonicznie polskie, choć obecne również w kuchniach naszych wschodnich sąsiadów: im dalej na zachód, tym mniejsze do nich przywiązanie. W takim Poznaniu zazwyczaj je się zupę rybną. W natłoku słodyczy straciła na znaczeniu, a z czasem okryła się zapomnieniem zupa migdałowa. Sam kilka razy podałem ją na wieczerzę wigilijną, ale nie zdobyła poklasku.