Pięć lat temu, 6 marca 2008 roku, zmarł Gustaw Holoubek. Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"
Miał długą owację. Wycieńczony długo walczył ze słabością, by się podnieść i ukłonić. Więziło go schorowane ciało. Siedząc unieruchomiony w swoim fotelu, w mieszkaniu przy Narbutta w Warszawie, mówił tak, jakby chciał je przekonać do jeszcze jednego wysiłku. Imponował pamięcią
– Powinienem wyreżyserować jeszcze „Dziady”. Mógłbym to zrobić, nie ruszając się z fotela. Tak mi się zdaję. Myślę, że znam się trochę na materii słowa – i przeciągał je charakterystycznie dla siebie, podczas gdy oczy wibrowały psotnie, chłopięco, z przekorą.
„Dziady” raz jeszcze
Pokłutymi po kroplówkach dłońmi sięgał po papierosy, które palił z niemalejącym apetytem. Cieszył się z filmu nakręconego przez syna Jana, z udziałem jego i przyjaciela Tadeusza Konwickiego. I było mu zarazem przykro, że „Słońce i cień” puszczono w nocy. Oburzał się, że osoby decydujące w telewizji publicznej o sprawach kultury robią wszystko, by wycofywać z anteny to, co ma wartość, i zrobić ze społeczeństwa półidiotów.