Na taką premierę w Operze Narodowej w Warszawie jak „Qudsja Zaher" Pawła Szymańskiego czekaliśmy ponad 30 lat. Nie było odważnych twórców ani też dyrektorów, którzy na ogromnej scenie zaryzykowaliby wystawienie utworu Polaka nieznanego masowym mediom. Sztuka operowa woli dziś kameralne formy, szefowie teatrów unikają niepewnych biznesów.
Wreszcie doczekaliśmy się, i to utworu, który przywraca rangę operze, bo „Qudsja Zaher", jak wiele dzieł współczesnych, wychodzi od prawdziwego faktu, by szybko przejść do poetyckiej metafory. Szymański udowadnia, że ta sztuka powinna unikać nachalnego realizmu, kreować nastrój, uczucia, idee.
Qudsja Zaher to kobieta afgańska, która uciekła z kraju. Autor libretta Maciej J. Drygas przed laty spotkał ją zatrzymaną w czasie nielegalnego przekraczania granicy, ale nie wie, co potem z Qudsją się stało. Stworzył więc opowieść o naszej pamięci, o tym, jak długo mogą pozostać w niej obcy ludzie ze swymi dramatami, szybko porwani przez ocean zdarzeń.
Operowa Qudsja uciekła łodzią, która zatonęła. Błąka się po dnie oceanu z duszami innych topielców poszukujących nieraz od tysiąca lat złotej monety, by dzięki niej dostać się do krainy wieczności. W operze Szymańskiego to oczekiwanie trwa niespełna dwie godziny, ale dla niektórych widzów wychodzących przed końcem okazało się i tak zbyt długie.
Dla publiczności ceniącej dynamiczną akcję „Qudsja Zaher" jest wyzwaniem. Ale i przypomnieniem, że w czasach szybkiej konsumpcji istnieje sztuka, na którą trzeba umieć się otworzyć. A wtedy docenimy misterną tkankę muzyczną Szymańskiego. Na pierwszym planie są precyzyjnie zróżnicowane głosy: liryczny sopran Qudsji, mechaniczny bas Przewoźnika, mówione teksty Nauczyciela, szepty i krzyki chóru, rapowane historie chłopięcego chóru. W tle orkiestrowa wyrazista muzyka, choć tworzona subtelnymi i oszczędnymi środkami.