Robin Williams - rozmowa

Przypominamy rozmowę Barbary Hollender z Robinem Williamsem z 18 marca 2005 r., opublikowaną w cyklu "Zbliżenie"

Publikacja: 12.08.2014 07:32

Co to się stało? Robin Williams - nie zwykły nauczyciel ze "Stowarzyszenia Umarłych Poetów", zabawna "Pani Doubtfire", mądry psychoterapeuta z "Buntownika z wyboru", ekscentryczny lekarz leczący śmiechem z "Patch Adams" - nagle zaczyna grać morderców i nikczemników...

Robin Williams:

Kiedy po raz pierwszy dostałem propozycję zagrania czarnego charakteru, spytałem producentów: "Czy jesteście pewni, że mogę przyjąć taką rolę?". "Jasne" - odpowiedzieli z przekonaniem. Byłem zachwycony. Zagrałem w "Zdjęciu w godzinę", w "Death to Smoochy", "Bezsenności", wreszcie w "Wersji ostatecznej". Zdaję sobie sprawę, że ta seria czarnych charakterów to nowy rozdział w mojej karierze. I bardzo mi się to podoba. To dla widza element zaskoczenia. Ludzie myślą: "Williams? Taki sympatyczny, zabawny facet, który nie mógłby skrzywdzić nawet muchy". A tu proszę: gram mordercę!

Nie boi się pan, że widzowie nie zgodzą się na tę gwałtowną zmianę wizerunku, że przestaną pana lubić?

Uczyłem się aktorstwa, żeby grać różne role. Poza tym pewnego dnia aktor budzi się rano, patrzy w lustro i myśli: "Osiągnąłem w życiu wszystko, o czym marzyłem, zarobiłem mnóstwo pieniędzy, nikt mi już tego nie odbierze. Dlaczego nie miałbym teraz pójść w jakimś nowym kierunku?".

W "Wersji ostatecznej" gra pan wycinacza - człowieka "obrabiającego" po śmierci ludzką pamięć. To on z tysięcy godzin nagrania wybiera wspomnienia stawiające nieboszczyka w jak najlepszym świetle. Gdyby mógł pan zmontować własną pamięć, co by pan z niej wyrzucił?

Och, mam takie okresy, które chętnie wypchnąłbym ze świadomości. Alkohol, narkotyki... Kilku stresów w życiu nie wytrzymałem. Chociaż... to też jakieś doświadczenie. Zwłaszcza że zakończone pozytywnie. Z najgorszego załamania pomogła mi wyjść moja obecna żona. Zawdzięczam jej drugie istnienie. To wspaniała kobieta, prawdziwy przyjaciel. Wierzę jej bezgranicznie. Jest jednym z nielicznych ludzi, którzy mówią mi prawdę, a nie to, co chcę usłyszeć.

Niedawno powiedział pan w jednym z wywiadów, że ważną datą stały się dla pana pięćdziesiąte urodziny. Dlaczego?

Przeszedłem wtedy jakąś niewidzialną granicę. Przestałem czuć się nieśmiertelny. Zwłaszcza że był to czas, gdy odeszło kilku moich przyjaciół. Przede wszystkim Christopher Reeve. Fantastyczny, dzielny człowiek, którego codzienna walka o pełnię życia na inwalidzkim wózku dodawała sił wszystkim niepełnosprawnym. Nagle zmiotła go niewielka infekcja. Nigdy przedtem nie pomyślałem, że jego trwanie jest takie kruche... To był wstrząs, z którego długo nie mogłem się podnieść. W życiu każdego człowieka przychodzi moment, kiedy zaczyna tracić przyjaciół. Nagle zdajesz sobie sprawę, że śmierć nie dotyczy wyłącznie innych, że przytrafia się twoim bliskim i przyjdzie także do ciebie.

Taka konstatacja zmienia stosunek do życia?

Całkowicie wywraca hierarchię wartości. Najważniejsze staje się samo życie, rodzina, przyjaciele. Jestem bardzo szczęśliwy, gdy patrzę, jak moje dzieci przeistaczają się z larw w motyle. Mój najstarszy syn, Zachary, ma 22 lata, mieszka już sam, w Nowym Jorku, z narzeczoną, ale co jakiś czas dzwoni: "Może byśmy się spotkali?". Córka, Zelda, ma 15 lat i właśnie zmienia się w piękną kobietę. Najmłodsze dziecko, Cody, ma 12 lat - to z nim mogę jeszcze czasem pobawić się jak za dziecięcych czasów.

Kolejki elektryczne?

Eee tam, kolejki. Ja jestem nowoczesnym ojcem. Łączy mnie z dziećmi miłość do komputera. Uwielbiam Internet, a w gry mogę grać całymi dniami. Zwłaszcza interaktywne. Najlepiej, gdy się współzawodniczy z jakimś nastolatkiem, który zna wszystkie chwyty i kruczki i zmusza cię do niebywałego wysiłku. Uwielbiam to. Gry militarne wciągają mnie tak, że zapominam o całym świecie. One są coraz bardziej skomplikowane. Nie chodzi już o to, żeby przechodzić z poziomu na poziom, zabijając po drodze wszystko, co się da. Teraz gracz sam może kreować postacie i sytuacje. Fantastyczne!

Praca liczy się dla pana mniej niż kiedyś?

Jest ważna, ale przestaje być jedyną treścią życia. Moja rodzina jest zabezpieczona finansowo, nie interesuje mnie pogoń za kolejną rolą. Po przekroczeniu pewnej granicy wieku i doświadczenia człowiek zaczyna się szanować. Nie chce mu się grać w byle czym. Uważniej wybiera scenariusze.

Nie zagrałby pan już dzisiaj w sitcomie, który przyniósł panu popularność w latach 70.?

Takie produkcje i taki styl pracy - dzień w dzień miesiącami i latami - jest dobry na początek. Nawet bardzo dobry. W trudnych chwilach taki sitcom trzyma cię przy życiu. Nie możesz sobie pozwolić na żadne fanaberie i rozleniwienie, musisz codziennie wstać z łóżka i być gotowym do pracy. Nie mówiąc o tym, że serial daje ci stabilność finansową. Ale po setnym odcinku wydaje ci się, że utknąłeś w miejscu, w jakimś martwym punkcie.

Jak pan dzisiaj dobiera role? Czy ta ostatnia "czarna seria" oznacza, że nie chce pan już grać w komediach?

Bardzo chcę! Rola komediowa wyzwala w aktorze odwagę. Trzeba zrobić wszystko, co się da, żeby widza rozśmieszyć. Przestajesz wtedy myśleć o tym, że - być może - przy okazji ośmieszasz siebie samego, tracisz hamulce, wyczyniasz rzeczy, których w innym filmie nigdy byś nie zrobił. Ale jednocześnie wiem, że dzisiaj trudniej mi się zdecydować. Wiek robi swoje. Dostałem niedawno całkowicie zwariowany scenariusz. Jeszcze dziesięć lat temu zaryzykowałbym. Teraz pomyślałem: "Cholera, jestem po pięćdziesiątce". No, ale szukam. Ciągle szukam czegoś lżejszego. Sęk w tym, że o dobry komediowy scenariusz nie jest łatwo. Prawdę powiedziawszy, w Hollywood nie jest łatwo o żaden dobry scenariusz. Stres z tym związany jest ceną za uprawianie naszego zawodu.

Jedyną?

Inną jest samotność. Wszystkim się wydaje, że gwiazdy żyją na rautach, otoczone wielbicielami i kochankami. A tymczasem żyją często zamknięci w swoich wizerunkach, zaszczuci przez paparazzich. Jest jednak i druga strona naszej samotności. W tym zawodzie w gruncie rzeczy musisz być wyizolowany, zachowywać dystans, stać z boku i obserwować ludzi. Żeby kiedyś to powtórzyć.

Doskwiera panu ta samotność?

Nie, ja ją nawet lubię. Od dziecka byłem samotnikiem, mam to w naturze. Rodzice bardzo mnie kochali, ale długo nie potrafili mi tej miłości okazywać. Od rówieśników też byłem odizolowany. Codziennie po szkole przyjeżdżał po mnie samochód, który zabierał mnie do domu. A do tego byłem małym grubasem. Przed zdziwaczeniem uratował mnie sport. Tam samotność jest wartością, każdy sam zmaga się ze sobą i swoimi możliwościami. Takie zmaganie przynosi spokój i siłę. Do dzisiaj, kiedy chcę odpocząć, wsiadam na rower i jadę przed siebie. Trzy, cztery godziny. 70 mil to dla mnie pestka. Wtedy się wyciszam, kontempluję naturę. Zwłaszcza że mieszkam w San Francisco, które sprzyja takim wycieczkom.

Podobno jednym z pana przyjaciół jest wielokrotny zwycięzca Tour de France, kolarz Lance Armstrong.

Bardzo się przyjaźnimy. Staram się dotrzymać mu kroku. Biorę udział w jego charytatywnych rajdach, podczas których zbiera fundusze na swoją Fundację Walki z Rakiem. Ale to żadne poświęcenie z mojej strony. Ja naprawdę kocham kolarstwo. Mam w domu 50 rowerów, nie mógłbym żyć bez tej pasji. No, zresztą, widzi mnie pani ubranego jak cymbał, uganiającego się z miną dżentelmena po polu golfowym?

A jak pan sobie radzi z popularnością?

Śmieję się z niej - to chyba jedyny sposób, żeby z jej powodu nie zgłupieć. Zresztą, ona naprawdę ma swoje zabawne strony. Gdyby pani przeczytała listy, które dostaję! "Kochany Robinie, musimy się poznać, jestem taką samą ekscentryczką jak ty. Mielibyśmy dzieci zupełnie nie z tej ziemi". Albo: "Panie Williams, odsiaduję wyrok w więzieniu i w wolnym czasie napisałem historię mojego życia. Pan jest najśmieszniejszym facetem na Ziemi, mógłby pan mnie zagrać. Jeśli tekst pana nie zainteresuje, proszę go przekazać Eddiemu Murphy'emu".

Barbara Hollender

Polscy widzowie mogą go właśnie oglądać w filmie "Wersja ostateczna". Aktor kojarzy się głównie z rolami komediowymi - to bohater "Pani Doubtfire", "Flubbera", "Hooka", "Patcha Adamsa". Ale ma na swoim koncie również znakomite role w "Świecie według Garpa", "Good Morning, Vietnam", "Stowarzyszeniu Umarłych Poetów", "Przebudzeniu" czy "Buntowniku z wyboru" (Oscar 1997). W rozmowie jest spontaniczny: czasem zmienia głos i gra, czasem poważnieje. Zawsze jednak ma duży dystans do siebie.

Co to się stało? Robin Williams - nie zwykły nauczyciel ze "Stowarzyszenia Umarłych Poetów", zabawna "Pani Doubtfire", mądry psychoterapeuta z "Buntownika z wyboru", ekscentryczny lekarz leczący śmiechem z "Patch Adams" - nagle zaczyna grać morderców i nikczemników...

Robin Williams:

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"