Co to się stało? Robin Williams - nie zwykły nauczyciel ze "Stowarzyszenia Umarłych Poetów", zabawna "Pani Doubtfire", mądry psychoterapeuta z "Buntownika z wyboru", ekscentryczny lekarz leczący śmiechem z "Patch Adams" - nagle zaczyna grać morderców i nikczemników...
Robin Williams:
Kiedy po raz pierwszy dostałem propozycję zagrania czarnego charakteru, spytałem producentów: "Czy jesteście pewni, że mogę przyjąć taką rolę?". "Jasne" - odpowiedzieli z przekonaniem. Byłem zachwycony. Zagrałem w "Zdjęciu w godzinę", w "Death to Smoochy", "Bezsenności", wreszcie w "Wersji ostatecznej". Zdaję sobie sprawę, że ta seria czarnych charakterów to nowy rozdział w mojej karierze. I bardzo mi się to podoba. To dla widza element zaskoczenia. Ludzie myślą: "Williams? Taki sympatyczny, zabawny facet, który nie mógłby skrzywdzić nawet muchy". A tu proszę: gram mordercę!
Nie boi się pan, że widzowie nie zgodzą się na tę gwałtowną zmianę wizerunku, że przestaną pana lubić?
Uczyłem się aktorstwa, żeby grać różne role. Poza tym pewnego dnia aktor budzi się rano, patrzy w lustro i myśli: "Osiągnąłem w życiu wszystko, o czym marzyłem, zarobiłem mnóstwo pieniędzy, nikt mi już tego nie odbierze. Dlaczego nie miałbym teraz pójść w jakimś nowym kierunku?".