„Kupiłem sobie sztucznego masła, sztucznego sera, sztucznego ciasta, gotowa już cała kolacja, moja kolacja to imitacja" – tak śpiewał zespół T. Love dwie dekady temu. Teraz – jak twierdzi Eleonora Trojan, guru domowych wyrobów – „mija zachłyśnięcie się cywilizacją z jej sztucznością i ucieczką od naturalnej prostoty. Syntetyczne jedzenie i witaminy w pigułkach mają coraz mniej powabu, a konserwanty odstraszają".
Nie należy oczekiwać, że nastąpi masowe zrywanie dachówki z domów i zastępowanie jej słomianymi strzechami, pod którymi „kobiety pracujące" w zimowe wieczory będą łuskać groch i udeptywać kapustę w beczkach, przyśpiewując„Oj dana, dana!". Ale jednak rośnie liczba rodzin, w których nie tylko od święta podaje się własnej roboty ćwikłę, pikle, gruszki w occie. Polska, jak długa i szeroka, dryluje i szypułkuje, domowe przetwory są trendy.
Od czasu, gdy upowszechniło się mrożenie żywności i można kupić o dowolnej porze dowolny produkt w puszkach czy słoikach, przetrwanie zimy nie zależy już od nagromadzenia dużej ilości mięsa, buraków, mąki czy jaj.
Ale w epoce przedlodówkowej robienie zapasów było koniecznością. Za króla Ćwieczka mięso się wędziło, grzyby soliło, ogórki kisiło, owoce suszyło. Dawna technologia spożywcza wymagała pietyzmu. Wojciech Wielądko, autor „Kucharza doskonałego" radził: „Chcąc poznać dojrzałość owocu, trzeba wprzód dotknąć się zwolna przy ogonku, jeżeli pod palcami ugina się, oberwiesz, i wszystkie zbierane być powinny z ogonkami oraz wybierając do tego dzień pogodny".
Od tej lekcji minęło 231 lat, lecz ten, kto bierze za punkt honoru robienie wybornych domowych przetworów – a wiadomo: poznać pana po cholewach, a gospodynię po spiżarni – powinien brać pod uwagę, że jakość owoców ma kapitalne znaczenie.