Jeśli ktoś z polskich turystów pod koniec 2006 roku znalazł się na Montmartrze i widział dziewczynę śpiewającą na chodniku przy placu du Tertre, jest niezwykłym szczęściarzem. Był świadkiem występu Isabelle Geffroy, znanej dziś jako Zaz. Śpiewała w kabarecie, ale uciekając przed rutyną, wolała występować na ulicy. Kto widział i słyszał, ma się czym chwalić.
Zaz to talent totalny. Zwróciła uwagę solowymi albumami, próbując tworzyć współczesną wersję francuskich "chanson". Ale dopiero album „Paris", na którym interpretuje na nowo szlagiery związane ze stolicą Francji, pokazuje, jak jest znakomita. Nie da się opowiedzieć, z jaką swobodą, temperamentem i seksapilem śpiewa.
Raperzy obracają i rymują w tempie japońskiej kolei magnetycznej, ale Zaz dokonała na tej płycie czegoś więcej: po paryskich piosenkach mknie z prędkością światła. Mamy wrażenie, że śpiewa na pół gwizdka i pokazuje ledwie część swoich możliwości, i to jest niesamowite. Gdyby poszła na całość, można byłoby oszaleć ze szczęścia.
Zaz nie wdzięczy się mocnym śpiewem, woli kokieteryjną, bluesową niedbałość. Potrafi naśladować trąbkę, gitarę i efekt stepowania. Wcale się nie dziwię, że dla Zaz zasiadł za stołem mikserskim jeden z najsłynniejszych producentów świata, Amerykanin Quincy Jones, współautor największego płytowego bestselleru w historii, czyli „Thrillera".
Na płycie nie mogło zabraknąć słynnego „Champs Elysées", ale wolę nagrania skromniejsze, choćby duet „La romance de Paris" zaśpiewany z Thomasem Dutronc. Jest tak bezpretensjonalnie cudowny, że niech się schowają wypasione superprodukcje. Najlepiej spośród piosenek zrealizowanych przez Jonesa wypada duet z Charles'em Aznavourem, „J'aime Paris au moi de Mai".