Kompozycję „Dies illa" Penderecki napisał na setną rocznicę wybuchu I wojny światowej, prawykonanie odbyło się jesienią na Festiwalu Flamandzkim w Brukseli. W uroczystym koncercie wzięło wtedy udział 39 chórów (w sumie ponad tysiąc wykonawców) z państw uwikłanych w wojenny konflikt sprzed 100 lat.
Podczas piątkowego wieczoru w Filharmonii Narodowej zestaw wykonawców będzie skromniejszy. Jednak ośmioczęściowe „Dies illa" – rodzaj kantaty opartej na średniowiecznym tekście liturgii mszy żałobnej – to kolejne wielkie dzieło wokalno-orkiestrowe, które stało się znakiem firmowym Pendereckiego.
Utwór trafnie wpisuje się też w tegoroczny festiwal. Choć w nazwie ma on Beethovena, a do tytułu obecnej edycji dodano jeszcze nazwiska dwóch jego następców – Brahmsa i Mahlera, to najciekawiej wypadły dzieła zupełnie innych twórców.
W pamięci pozostaną na przykład wykonane z ujmującą naturalnością przez Boston Baroque „Nieszpory maryjne" skomponowane prawie 400 lat temu przez Claudia Monteverdiego. Albo też porywający „Obrót śruby" Benjamina Brittena, choć wydawać by się mogło, że kameralna opera z 1954 r. o typowym dla literatury angielskiej klimacie mrocznych domowych tajemnic wypadnie blado w wersji koncertowej. Tymczasem Łukasz Borowicz dyrygował tak, że muzyka Brittena momentami wręcz hipnotyzowała.
Wymieszanie epok było zatem duże. Nie należy tego tłumaczyć faktem, jak uważają niektórzy, że Festiwal Beethovenowski nie ma sprecyzowanej linii programowej. On i podobne mu prestiżowe imprezy na świecie z różnorodności uczyniły swą specjalność. Takie festiwale oferują dzieła z klasycznego mainstreamu, znane, a jeśli nawet zapomniane, to nazwiska ich autorów gwarantują, że warte są przypomnienia.