Tupecik księdza Twardowskiego

1 czerwca poeta skończyłby 100 lat. Urodził się w Dzień Dziecka, może więc dlatego do końca miał w sobie wrażliwość i nieśmiałość. A także zachwyt nad światem.

Aktualizacja: 30.05.2015 07:56 Publikacja: 29.05.2015 04:11

Tupecik księdza Twardowskiego

Foto: Fotorzepa/Jakub Ostałowski

Uważał się też za rozpieszczone dziecko Pana Boga. Był jednym z najbardziej lubianych i cenionych poetów współczesnych. Jego otwartość na ludzi zjednała mu rzesze wiernych. A niewielkie mieszkanko obok warszawskiego kościoła sióstr Wizytek stało się niemal celem pielgrzymek.

Polonista z wykształcenia, przyrodnik z zamiłowania, kapłan z powołania. I wybitny przedstawiciel współczesnej liryki religijnej. Debiutował w 1937 roku tomem „Powrót Andersena". W czasie wojny walczył w AK. W 1948 roku przyjął święcenia kapłańskie. Przez wiele lat pisał do szuflady. Wiara i poezja były wtedy ucieczką przed brutalnością otaczającego świata. Przełomem w jego poetyckim życiu stał się pierwszy wydany po II wojnie zbiór wierszy „Znaki ufności". Ukazał się dopiero w 1970 roku.

Wiersz jak rozmowa

Od tego czasu zyskał olbrzymią i zasłużoną sławę. O księdzu Janie i jego wierszach z równym zachwytem piszą zarówno wierzący, jak i ateiści. Osobisty przekaz wiary ujmował w proste, niekiedy kolokwialne formy, liryzm łączył z humorem.

– Miałem wielką potrzebę pisania wierszy, bo każdy wiersz jest jak rozmowa z przyjacielem – zwierzał się. – Niektóre z nich przez lata tworzyłem do szuflady i nie myślałem wcale, że zostaną wydane. To po raz kolejny przekonało mnie, że trzeba mieć ufność w Bogu. Człowiek nie potrafi przewidzieć wielu rzeczy. Choćby upadku komunizmu. Dziś łatwo powiedzieć, że komunizm umarł przez nadmiar własnej głupoty i pychy, ale kiedyś się wydawało, że zostanie na zawsze.

W jednym z wywiadów dla „Rzeczpospolitej" powiedział: – Platon uznał kiedyś, że poeci nie są niczym więcej niż tłumaczami bogów w zachwyceniu. Myślę, że to słuszne, choć za poetę się nie uważam, raczej za księdza piszącego wiersze. Nie mam w sobie uczucia buntu. Raczej zdziwienia światem, który mimo wszystko jest wspaniały. I wciąż pozostaje zagadką. Wystarczy spojrzeć na niebo pełne gwiazd i pomyśleć o tysiącach gatunków roślin i zwierząt, które żyją wśród nas. To wszystko wydaje się nieprawdopodobne i fascynujące.

O jego otwartości na ludzi miałem okazję się przekonać, kiedy kończyłem studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Rozmiłowany w wierszach „księdza Jana od biedronki" – jak się go czasem nazywało – postanowiłem odwiedzić go w zakrystii kościoła sióstr Wizytek. Wówczas poznałem – jak się później okazało – dwóch najbardziej oddanych mu ludzi, braci Tadeusza i Czesława Olszewskich. Czuwali nad jego zdrowiem, bezpieczeństwem i robili wszystko, by napór chętnych do odwiedzenia księdza-poety nie odbił się niekorzystnie na jego wątłym zdrowiu.

Do każdego pragnącego złożyć mu wizytę podchodzili z życzliwością, ale prawdziwą plagą okazały się szturmujące zakrystię starsze panie zanudzające księdza opowieściami o wnuczkach lub zwierzętach. Starał się ich słuchać z uwagą, ale po pewnym czasie „odpływał", lecz w tak dyskretny sposób, by nikogo nie urazić. Panie były przekonane, że słucha, a on był myślami zupełnie gdzie indziej.

Moja pierwsza wizyta nie była udana, panowie Olszewscy powiedzieli, że ksiądz jest zmęczony, i zaproponowali inny termin. Wtedy dopiero czekał na mnie u siebie na pierwszym piętrze. Księża zakrystia wyglądała niczym chatka pustelnika. Trzeba było pokonać kręte, drewniane, trzeszczące schody, potem korytarz z poukładanymi w stosiki zbiorkami poezji. Niewielkie mieszkanko składało się z dwóch pokojów. Ten w głębi był sypialnią księdza, w tym pierwszym, w którym przyjmował gości, zwracał uwagę okazały piec kaflowy ozdobiony rysunkami dzieci.

Były oczywiście słynne biedronki, ptaki i rośliny, o których pisał wiersze. Pamiętam, jak podczas pierwszego spotkania wypytał mnie o moich bliskich, zainteresowania, wybór studiów, ucieszył się, że interesuję się teatrem. Opowiedział też o własnej rodzinie, zwłaszcza matce. Kiedy mówiłem, jak wielkim zainteresowaniem cieszy się jego poezja, patrzył na mnie z niedowierzaniem. Zawsze tak robił i – jak się okazało – w stosunku do wszystkich.

Pod koniec spotkania miałem poprosić o autograf, ale zdobyłem się na odwagę do tego stopnia, że zapytałem, czy ks. Jan zechciałby zostać moim spowiednikiem. Zgodził się bez oporów i idąc w kierunku sypialni, powiedział żartem na odchodne: „Jan będzie spowiadał Jana". Poczułem taką euforię, że rzuciłem tylko: „Do zobaczenia". Ksiądz popatrzył z uśmiechem i powiedział: „Proszę pozdrowić rodziców".

Poeta Bożej łaski

Jest wśród poetów prawdziwym fenomenem. Z jednej strony jego nazwisko stoi na czele zakonu poetów w sutannach, takich jak księża Janusz A. Ihnatowicz, Wacław Oszajca, Franciszek Kamecki, Bonifacy Miązek, Janusz A. Kobierski czy Janusz S. Pasierb. Z drugiej – pojawia się w towarzystwie twórców świeckich, i to tej klasy co Wisława Szymborska, Czesław Miłosz, Tadeusz Różewicz czy Zbigniew Herbert. Bo ksiądz Jan Twardowski przekroczył granice poezji katolickiej.

Pisząc językiem prostym, przy tym zaś niezwykle sugestywnym, a czasem wyrafinowanym – jak zauważył literacki krytyk Janusz Drzewucki – doskonale godzi profesora uniwersytetu z deskorolkowcem, gospodynię domową z wojującą feministką. Mało tego, twórczość księdza Twardowskiego podziwia zarówno masowa publiczność, jak i krytyka, zwykle surowo obchodząca się z dziełami budzącymi zbiorowy aplauz. On zaś nigdy nie starał się udawać, że jest mądrzejszy od swojego czytelnika, od drugiego człowieka. Potrafił przyznać się do tego, że więcej nie wie, niźli wie. Że nie wie, ale chce poznać i zrozumieć. I z tego bierze się siła jego poezji.

– Zdarzało się, że recenzenci, omawiając moje wiersze – mówił – pisali o dialektyce, antynomiach, Pascalu, Heraklicie, Heglu. Przeraziłem się. Otworzyłem tom moich wierszy i przeczytałem: „Polna myszka siedzi sobie, konfesjonał ząbkiem skrobie". A w innym miejscu: „kto bibułę buchnie, temu łapa spuchnie". Albo: „siostra Konsolata, bo kąsa i lata". I uspokoiłem się.

Przyznał mi też podczas jednego ze spotkań: – To, że jestem czytany, traktuję jako wyraz łaski Bożej. Sam niczego bym nie osiągnął, gdybym tego daru nie otrzymał. To wielkie szczęście, gdy taki dar przychodzi do człowieka. Podstawowy warunek jest taki, że człowiek musi być na tę łaskę otwarty, chcieć jej doświadczyć. Powie pan, że to skrzywienie zawodowe, że ksiądz zawsze myśli i mówi o Panu Bogu, ale tak właśnie to sobie tłumaczę.

Śpieszmy się kochać ludzi

Wydania jego książek, na przykład „Elementarza dla najmłodszego, średniaka i starszego", ukazywały się w nakładach, które osiągają tylko modne bestsellery. – Nie ma sensu prześcigać się w liczbie przeczytanych książek – powiedział mi jednak ks. Jan. – Ważne, by ludzie w ogóle czytali. Nie jest tak źle, jak niektórzy mówią, znam wielu, którzy lubią czytać. Ci zawsze szukają dobrej książki.

Cytaty z jego wierszy upowszechniły się w mowie potocznej do tego stopnia, że zapominamy, iż są cytatami właśnie z niego: „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą" – to najlepszy przykład.

– Popularnością tego zdania sam jestem zaskoczony – przyznał mi kiedyś. – Takie proste, a jednak się przyjęło. Pojawia się często na koncertach charytatywnych czy podczas akcji zbiórki pieniędzy na hospicjum. Co ciekawe, pisząc je, nie myślałem wcale o śmierci, raczej o ludziach, z którymi tracimy kontakt, bo gdzieś wyjeżdżają, przenoszą się do innego miasta. Wówczas uświadamiamy sobie, że nie zdążyliśmy nacieszyć się ich obecnością, rozmowami i spotkaniami. Często nawet nie mieliśmy czasu, by powiedzieć im coś miłego przed rozstaniem. Żyjemy w czasach, w których wszystko robimy w pośpiechu. Śpieszymy się zdobywać pieniądze, uznanie, a kochać się nie śpieszymy.

W jednym z dawnych plebiscytów „Złota Piątka" telewizyjnego magazynu „Rzeczpospolitej" ksiądz Jan Twardowski zwyciężył bezapelacyjnie. – Jest takie powiedzenie: „zatkało mnie" – powiedział wówczas, odbierając Złotą Odznakę. A potem raz albo dwa razy w roku umawiałem się z nim na wywiady.

– Jest jakaś prawidłowość w tym, że o miłości do ojczyzny myślimy i mówimy zazwyczaj wtedy, gdy kraj znajduje się w zagrożeniu – zwrócił mi kiedyś uwagę. – Tak było w czasach zaborów, podczas wojny i okupacji, z chwilą wprowadzenia stanu wojennego. Dziś nie czujemy żadnego niebezpieczeństwa, więc słowo patriotyzm odkładamy na dalszy plan.

Kiedyś natomiast przyznałem, że patrząc na naszą historię, dość często mamy wrażenie, że znajdujemy się na zakręcie. Wówczas ksiądz Jan powiedział: – Kiedy prześledzimy losy Polski, widać wyraźnie, że w najtrudniejszych czasach Bóg zsyła nam jakiegoś męża opatrznościowego, który dodaje otuchy i mówi: „Nie lękajcie się!". W czasach zaborów byli Mickiewicz, Słowacki i Krasiński, oni budzili pamięć i sumienia, potem pojawił się wizjoner Wyspiański i człowiek czynu Piłsudski. W czasach komunizmu – Stefan Wyszyński. Od ponad ćwierć wieku mamy polskiego papieża, który nie bez przyczyny nazywany bywa największym na świecie romantykiem. Nawet schorowany, pozostaje niezwykły i wielki, bo bliski ludzkim cierpieniom.

Często rozmawialiśmy też o literaturze. Interesował mnie jego szczególny stosunek do Hansa Christiana Andersena, któremu poświęcił pierwszy tom wierszy.

– Jego baśnie – objaśnił – były moją ulubioną lekturą w dzieciństwie. Jako chłopiec wzruszałem się losem Dziewczynki z Zapałkami, płynącej samotnie na liściu Calineczki, Ołowianego Żołnierzyka czy Brzydkiego Kaczątka. Andersen zaglądał do pokoju chorego dziecka, na zaniedbane podwórko. Nobilitował te przedmioty i zjawiska, które wydawały się nic nie warte, pochylał się nad istotami, które zazwyczaj spychane są na margines.

Mówiąc o rzeczach wzniosłych, potrafił przechodzić do zabawnych anegdot. Tych z własnego życia, choćby z początków duszpasterskiej posługi. Szczególnie zapamiętałem tę o homilii wygłoszonej w parafii w Żbikowie:

– Proboszcz parafii, ksiądz Franciszek Dylewski, pod pulpitem ambony trzymał wykonaną z plastiku ludzką czaszkę. Sięgał po nią zawsze, gdy głosił kazanie o przemijaniu i marności tego świata. Kiedyś nieopatrznie nacisnąłem pulpit i czaszka z hukiem spadła po schodach ambony. Żadne moje kazanie nie zrobiło na słuchaczach większego wrażenia.

Prywatnie ksiądz Jan był niezwykle delikatny i nieśmiały. Szybko zorientowałem się, że oprócz miłości do literatury łączyła nas miłość do słodyczy. W jego niewielkim mieszkanku zawsze było sporo łakoci. Kiedy wpadałem do niego na krótkie spotkania, zwykle przynosiłem coś słodkiego. Zawsze na początku się wzdragał, ale potem przyjmował to wręcz z dziecięcą radością.

Był człowiekiem pełnym kompleksów. Kiedy rozmawialiśmy o gwiazdach filmowych, o symbolach piękna, rzucił nagle cicho między wierszami: „Nigdy się sobie nie podobałem". Wtedy zrozumiałem, dlaczego zdecydował się na noszenie tupeciku, którym zakrywał rozległą łysinę. Co więcej, dla tego tupeciku zdecydował się nawet podkolorować pozostałe włosy.

Pod koniec życia księdza Aleksandra Iwanowska, jego sekretarz, redaktorka, a teraz spadkobierczyni praw, zrobiła mu niezwykłe zdjęcie, z długimi, pięknymi białymi włosami i całkowicie odsłoniętą łysiną. Jego twarz nabrała wtedy innego wyrazu. Przypominał nieco księdza Skargę. Długo oswajał się z tym wyglądem, który, jak mówiła mi pani Aleksandra, wymusili na nim lekarze podczas jednej z kolejnych wizyt w szpitalu. Mówili, że poważny ksiądz i taka śmiesznostka jak tupecik wręcz nie licuje z jego godnością. Ksiądz Jan mocno się zarumienił i nie od razu pogodził się z utratą ulubionego przykrycia głowy.

To była słabość, która zupełnie do niego nie pasowała. Bardzo cenił bowiem naturalność. Artystom, którzy chętnie sięgali po jego wiersze i prezentowali je na wieczorach poetyckich, powtarzał, by czytali normalnie, jak najprościej. Bez cienia patosu. One są bowiem jak rozmowa.

Spokój wiary

Najczęstszymi tematami naszych spotkań były – mówiąc patetycznie – wiara, nadzieja i miłość. Podczas jednej z rozmów zauważył, że spokój wiary daje pogodne spojrzenie na świat. – Trudno do końca określić, jak wielkim skarbem jest wiara – mówił. – Dla mnie i dla wielu innych ludzi jest sensem życia. Człowiek ma radość wiary. Wierząc w istnienie Boga, czuje się bezpieczny, bo wie, że ktoś nad nim czuwa, bo Bóg jest miłością. I nie pozostawi nawet w najtrudniejszych chwilach.

Nigdy nie pytałem go, czy jak każdy człowiek miewał chwile zwątpienia. Zapytałem jednak, czy zawsze wierzył w siłę Dobra.

– Kiedy patrzymy na otaczający świat, zastanawiamy się czasem, dlaczego on jeszcze trwa – odpowiedział po krótkim milczeniu. – Dobro, choć niepozorne i wątłe, okazuje się mimo wszystko potężniejsze od Zła. Matka Teresa zawsze mówiła niepopularne prawdy o świecie. Była matką biedaków i nędzarzy. Stała się jedną z najbardziej znanych i szanowanych osób, choć nigdy nie zabiegała o rozgłos i reklamę. Podczas jednej z wizyt w Warszawie zrobiła mi wielką przyjemność swoimi odwiedzinami. Przyjechała miejskim autobusem, bo nie chciała korzystać ze służbowej taksówki. Ujmowała wszystkich prostotą i naturalnością. W wierszu jej poświęconym napisałem: „Ze śmiercią, z jędzą chorobą, nikt nie jest samotny z Tobą". Są ludzie, którzy czują się niegodni i zbędni, pogrążeni w cierpieniu. Właśnie oni zapominają, jak bardzo Bóg ich potrzebuje. Człowiek, tęskniąc za miłością, tak naprawdę tęskni za Bogiem. W każdym serdecznym słowie, geście dobroci, liście, podarunku ukryty jest Bóg.

Wielu czytelników uważa, że poezja księdza Jana działa terapeutycznie. On sam przyznawał, że ma anioła stróża od swoich wierszy, i modlił się do niego, by to, co pisze, było przez ludzi dobrze rozumiane. By jego utwory dawały nadzieję.

Kultura
Europejskie Stolice Kultury 2025: Chemnitz i Nova Gorica – Gorycja
Materiał Promocyjny
Jaką Vitarą na różne tereny? Przewodnik po możliwościach Suzuki
Kultura
Współpraca OmenaArt Foundation z Tate i Sotheby’s
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Co nowego w kinach?
Kultura
Polsko-brytyjski sezon kulturalny. Szereg wydarzeń w obu krajach
Materiał Promocyjny
Warta oferuje spersonalizowaną terapię onkologiczną
Kultura
Maciej Wróbel nowym wiceministrem kultury i dziedzictwa narodowego
Materiał Promocyjny
Psychologia natychmiastowej gratyfikacji w erze cyfrowej