Wydawałoby się, że wszystko już znamy, bo to była epoka „Tanga milonga", „Ostatniej niedzieli", miłości, która wszystko wybaczy i kilkunastu innych nieśmiertelnych przebojów. Władza w PRL-u początkowo ledwo je tolerowała, a potem pozwoliła je wykonywać i żyją one do dziś w interpretacjach kolejnych pokoleń artystów. Nic nie ujmując ich wartości, trzeba jednak powiedzieć, że dają zaledwie cząstkowy obraz tego, co powstało w międzywojniu.
Lata 20. i 30. XX wieku to nie był jedynie czas smętnych tang czy dostojnych walców angielskich, zwanych też bostonami. To była także epoka żywiołowego swingu i orkiestr zwanych jazzbandami, które prezentowały muzykę na najwyższym europejskim poziomie. Mieliśmy grupę wspaniałych kompozytorów, dyrygentów i aranżerów, o których zapomnieliśmy – nie tylko dlatego, że ich życie brutalnie przerwała II wojna światowa.
Kto dziś wie, kim był Iwo Wesby, którego udało się wydobyć z getta i który, przechowywany przez Mieczysława Fogga, dotrwał w ukryciu do 1945 r.? Potem wyemigrował i już z Nowego Jorku wysłał swemu przyjacielowi i wybawcy aparaturę do tłoczenia płyt, a ten założył wytwórnię Fogg Records, skonfiskowaną po kilku latach przez komunistów.
Zapomniano o jazzowej orkiestrze Zygmunta Karasińskiego i Szymona Kataszka, odnoszącej w latach 30. sukcesy w Europie. Z tych dwóch artystów wojnę przeżył tylko pierwszy, ukrywając się m.in. w Zakopanem, gdzie grał dla Niemców w zespole na Gubałówce. Okoliczności śmierci Kataszka nie są do końca znane, prawdopodobnie zginął rozpoznany na ulicy przez SS-mana, który pamiętał go z dawnych występów.
Ci, co przeżyli, często niechętnie wracali do przeszłości. Jerzy Gert, który w międzywojniu prowadził znakomitą orkiestrę wytwórni „Odeon", w PRL-u zajął się nagrywaniem dostojnej muzyki z Orkiestrą Polskiego Radia w Krakowie.