Zgłaszane przez niektórych polityków postulaty, że powołanie ministrów obrony i spraw zagranicznych powinno być z prezydentem co najmniej uzgodnione, gdyż jest on zwierzchnikiem sił zbrojnych i konstytucyjnie odpowiada za politykę zagraniczną, być może politycznie i zdroworozsądkowo uzasadnione, prawnie są bezpodstawne.
Skąd więc takie postulaty, pomijając polityczne motywacje? To najwyraźniej wspomnienia pierwszej połowy lat 90., gdy obowiązywała tzw. mała konstytucja z 1992 r. Tylko że tamta ustawa wprost stanowiła w art. 61, że wniosek dotyczący powołania szefów MSZ, MON i MSW premier przedstawia po zasięgnięciu opinii prezydenta. Do tego doszła interpretacja Lecha Falandysza, głównego prawnika prezydenta Lecha Wałęsy (sławna falandyzacja), w praktyce więc to prezydent, nie premier, wskazywał siłowych ministrów.
Obecna konstytucja nie pozostawia wątpliwości, używa słów: prezydent „powołuje”, „dokonuje zmian” – w składzie Rady Ministrów. Potwierdza to też praktyka konstytucyjna. Ot chociażby podczas niedawnej kilkudniowej „wymiany” ministrów rządu Jarosława Kaczyńskiego, prezydent na wniosek premiera po prostu ich odwoływał i powoływał. W tej roli prezydent był i jest niejako notariuszem decyzji premiera. Ale czy tylko? Można sobie przecież wyobrazić, że z takich czy innych powodów, np. wątpliwej przeszłości kandydata, będzie on dla prezydenta, ale może także dla opinii publicznej, trudny do zaakceptowania. Takich przypadków do tej pory nie odnotowano. – Trudno powiedzieć, co by taka odmowa znaczyła poza kryzysem politycznym – wskazuje prof. Piotr Winczorek, znany konstytucjonalista. – Jedno jest pewne: ogólne kompetencje prezydenta w sprawach obronności czy polityki zagranicznej nie dają takiego uprawnienia (prerogatywy).
Ale trudno też sobie wyobrazić, by większość rządowa ryzykowała kryzys konstytucyjny z powodu któregoś z ministrów, gdyby prezydent nie chciał ustąpić.Prezydent RP może natomiast ograniczać działania rządu na kilka sposobów. Przede wszystkim sięgając po weto, czyli odmawiając podpisania ustawy. Sejm może obalić weto, ale potrzeba na to większości 3/5 głosów. Gdyby więc wszyscy posłowie brali udział w głosowaniu (zdarza się to rzadko, choć przy wetach liczba obecnych zbliża się do tego poziomu), to za obaleniem weta musiałoby głosować 276 posłów.Innym, czasem nawet mocniejszym hamulcem w rękach prezydenta, może być skierowanie niepodpisanej ustawy do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie jej zgodności z konstytucją (tzw. kontrola prewencyjna). Tu się oczywiście otwiera pole do popisu dla prezydenckich prawników, a zaleta tego narzędzia – z punktu widzenia blokowania parlamentu – polega także na tym, że na rozpatrzenie przez Trybunał ustawa może czekać miesiącami.
Pojawia się tu pytanie, czy większość parlamentarna nie może pociągnąć za takie działania prezydenta przed Trybunał Stanu. Pomijając fakt, że trzeba do tego większości 2/3 ustawowej liczby połączonych izb Sejmu i Senatu (Zgromadzenia Narodowego), to przecież zarówno weto, jak i skierowanie ustawy do Trybunału są normalnymi konstytucyjnymi uprawnieniami prezydenta i za sięganie po nie nie można mu czynić zarzutu. To element czasami trudnej, ale przecież nie tak niecodziennej kohabitacji, czyli współpracy prezydenta i premiera z różnych opcji polityczne.