W czasach kryzysu ulubionym tematem rozmów są pieniądze, a uniwersalną wymówką brak gotówki wywołany trudnymi czasami. Nic dziwnego, że główną rzeczą, na którą narzekają sztaby kandydatów do Parlamentu Europejskiego, są limity wydatków.
– Pieniędzy brakuje na wszystko: billboardy, plakaty, ogłoszenia w gazetach. Oszczędzamy, na czym się da, by przyznany nam limit 260 tys. zł wystarczył do końca kampanii – nie ukrywa Piotr Sawicki, szef sztabu regionalnego PO na Lubelszczyźnie.
[wyimek]Kto nie ma szansy na wyborczy sukces, może zostać „słupem” silniejszego kandydata[/wyimek]
Na kampanię wyborczą do europarlamentu partie mogą wydać maksymalnie 10,3 mln zł. – Większość pieniędzy zostaje w Warszawie. Do pozostałych okręgów trafia ok. 30 procent tej sumy – mówi lider jednej z list PiS. – To ochłapy, którymi trudno się podzielić, a co dopiero robić kampanię z rozmachem.
– W regionach kandydaci są zdani na własną inicjatywę i pieniądze – wtóruje mu szef sztabu wyborczego PiS na Śląsku Piotr Pietrasz.