Jan Beyzym pochodził z rodziny szlacheckiej. Po powstaniu styczniowym Kozacy spalili dwór jego rodziny w Onackowcach, a Rosjanie skonfiskowali wszystkie dobra.
Do nowicjatu jezuitów wstąpił w 1872 r. Ostatnie święcenia przyjął w 1886 r. W 1897 r., czyli rok przed wyjazdem na wyspę, pisał do generała zakonu w Rzymie Louisa Martina: „wiem dobrze, czym jest trąd i co mnie czeka, lecz nie martwię się tym, wręcz przeciwnie, to mnie przyciąga".
Madagaskar był kolonią francuską. Kolonie pochłaniały olbrzymie środki, imperia nie chciały wydawać pieniędzy na opiekę nad tubylcami. Nie było pieniędzy także na ochronę zdrowia. Trędowaci byli wypędzani do izolowanych miejsc. Tam umierali. – Opieka medyczna na Madagaskarze zależała od ludzi dobrej woli kościołów, zakonów – mówi dr Marek Arpad Kowalski, publicysta, antropolog kultury, badacz kolonializmu.
Skąd w jezuicie tyle determinacji? – Miłość w nim kipiała, miał jej w sobie ogrom i czuł, że musi się podzielić. Kapłan i misjonarz realizują bowiem tę cnotę względem innych ludzi – odpowiada br. Tomasz Grabiec z zakonu Braci Mniejszych Kapucynów. Beyzym pisał w jednym z listów: „spłakałem się jak dziecko na widok takiej nędzy... Ci nieszczęśliwi gniją żywcem, wskutek czego nadzwyczaj są obrzydliwi, śmierdzą niemiłosiernie, jednak nie przestają być przez to naszymi braćmi i ratować ich trzeba. A co jeszcze bardziej mnie trapi, to nędza moralna, pochodząca przeważnie z tej nędzy materialnej".
Podczas gdy misjonarze mieszkają zazwyczaj w klasztorach, on zamieszkał z trędowatymi. Miał wszystko, co powinien mieć dobry misjonarz. Wierzył w to, że jego praca ma sens. Był wytrwały i cierpliwy. – To cechy kluczowe, bo świadomość tego, że nie pomoże się wszystkim, budzi frustrację u misjonarzy – dodaje br. Grabiec.