Z jednej strony przyciągnęła do rządu dwie nowe osoby – cenionego lekarza prof. Mariana Zembalę czy mistrza olimpijskiego Adama Korola. Jeśli są osoby gotowe rzucić dotychczasową pracę i wejść do upadającego rządu, część wyborców może pomyśleć, że z PO nie jest aż tak źle.
Z drugiej strony Kopacz postanowiła zastosować mechanizmy partyjnego awansu, dając czwórce posłów PO nominacje do rządu. To podwójny sygnał. Po pierwsze, skierowany do wyborców: mamy jeszcze kompetentne osoby, które mogą być ministrami lub wiceministrami. Po drugie, do partii: stawiam na was, potrzebna jest nasza wspólna mobilizacja.
Kopacz dowartościowała partyjnych konserwatystów, powołując na stanowisko ministra ds. specsłużb Marka Biernackiego.
Ale to zarazem jej największa porażka. Kopacz bowiem, tworząc swój gabinet, zatrudniła trzech ministrów Tuska: Włodzimierza Karpińskiego, Bartosza Arłukowicza i Andrzeja Biernata (których odwołała w ubiegłym tygodniu), nie znalazła natomiast miejsca dla Biernackiego (zamiast niego zatrudniła Cezarego Grabarczyka, którego zdymisjonowała miesiąc temu).
A skoro pani premier nie potrafi dobierać sobie współpracowników, to co mówi to o jej zdolnościach przywódczych?
By wyjść z kryzysu, w jakim dziś znalazła się PO, trzeba by politycznego talentu na miarę Donalda Tuska. Tusk jednak – jak wiemy – nie wróci. A Ewa Kopacz odziedziczyła po nim chyba tylko skłonność do spóźniania się na własne konferencje prasowe.