Jak ustaliła policja, sprawców musiało być co najmniej czterech. Trzech odkręciło napis znajdujący się na wysokości 4 m (musieli mieć drabinę i narzędzia), a czwarty czekał w samochodzie dostawczym. Po zdjęciu konstrukcji złodzieje nieśli ją 400 metrów po terenie obozu, aż do podwójnych drutów kolczastych. Przecięli je specjalnymi nożycami. Pokonali też betonowy mur. – Wiedzieli o wyrwie w tym ogrodzeniu, która czasowo była zabezpieczona siatką. Została zniszczona i prawdopodobnie tędy około czterometrowy napis przeniesiono na zewnątrz – twierdzi Dariusz Nowak, rzecznik prasowy małopolskiej policji. Właśnie tam policyjny pies utracił trop, co wskazuje, że jest to miejsce, gdzie łup został zapakowany do samochodu.
Skoro operacja została tak znakomicie zaplanowana i policja wykluczyła chuligański wybryk, pojawiła się inna teoria.
[srodtytul]Hipoteza 2: szalony kolekcjoner[/srodtytul]
Kolekcjoner militariów mógł wynająć zawodowych złodziei, którzy nie tylko dokonali „kradzieży doskonałej”, ale też błyskawicznie wysłali napis „Arbeit macht frei” za granicę. Teraz, dzięki zniesieniu granic w ramach strefy Schengen, może on już być setki kilometrów od Polski.
– To scenariusz rodem z sensacyjnego filmu. W życiu takie rzeczy się nie zdarzają – uważa jednak Anna Bielawska, dyrektor znanego warszawskiego domu aukcyjnego Rempex. – Bogaci kolekcjonerzy to uczciwi ludzie, którzy gromadzą swoje zbiory legalnymi metodami. Po co im ten napis, skoro nikomu nie mogliby go pokazać?
Może więc złodzieje będą dopiero próbowali sprzedać znany napis jakiemuś kolekcjonerowi. Wielokrotnie się zdarzało, że skradzione cenne przedmioty i dzieła sztuki wypływały po latach na mniej lub bardziej oficjalnych aukcjach. – W przypadku napisu z Auschwitz jest to niemożliwe. To zbyt charakterystyczny przedmiot – podkreśla Bielawska. Według niej każdy antykwariusz na świecie, do którego zwróciliby się złodzieje, natychmiast poinformowałby o tym policję.