Ostatnie orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego stwierdzające, że karanie za niedopełnienie obowiązku autoryzacji przez dziennikarza nie narusza wolności słowa, to bardzo zły znak dla tejże wolności w Polsce. Nie można mieć pretensji do Trybunału, który bada zgodność poszczególnych przepisów z prawem konstytucyjnym. Można natomiast, i trzeba, mieć żal do naszej klasy politycznej. Za to, że uchwala tak fatalne prawo.
[srodtytul]Folklor nadwiślański[/srodtytul]
Polska tradycja autoryzowania wypowiedzi udzielonych mediom jest w świecie Zachodu ewenementem. Gdybyśmy zapytali dowolnego polityka z Wielkiej Brytanii o to, czy robi coś takiego u siebie, najpewniej najpierw mocno by się zdziwił, a potem wybuchnął śmiechem. W dojrzałych demokracjach jest bowiem nie do pomyślenia, żeby polityk mógł post factum manipulować własną wypowiedzią. Dlatego każdy zastanawia się dwa razy, zanim powie coś prasie. Bo dobrze wie, że jeśli chlapnie, nie będzie żadnej możliwości wstrzymania publikacji.
Co innego politycy znad Wisły. Ci bardzo chętnie rozmawiają z dziennikarzami, opowiadają niestworzone nieraz historie, bo wiedzą, że będą mogli po wszystkim na spokojnie usiąść i dowolnie przerobić własną wypowiedź. To idiotyczna sytuacja, która zdejmuje z polityków elementarną odpowiedzialność za słowo.
O ile dotychczas autoryzowanie było obyczajem, to po orzeczeniu TK staje się bezwzględnym obowiązkiem, obłożonym sankcją prawnego ścigania sprawcy jego niedopełnienia. To sygnał dla naszych polityków: „mówcie, co chcecie, bo i tak będziecie mogli to potem przerobić. A za wasze ewentualne niefortunne wypowiedzi odpowiedzialność poniosą dziennikarze”.