Paradoks wielkiej wojny

Rzeczywistość okopów i ataku na bagnety, rzeczywistość płonących wsi i głodujących miast jest tak samo straszna w różnych krajach. Ale sens wojny niosącej niepodległość twemu krajowi postrzegany jest i pamiętany inaczej. Cierpienie ma inną wartość

Publikacja: 09.11.2008 12:13

Bałkańska wojna Niemiec, Austro-Węgier i Turcji przeciwko Rosji i Serbii mogła zapowiadać zwycięstwo państw centralnych, a więc przede wszystkim Niemiec. W środku kontynentu zdawał się rosnąć nowy hegemon. Było to niewątpliwym zagrożeniem dla Francji, a niepokoiło także Anglię. Próbować zapobieżenia zagrożeniu można było, włączając się w konflikt po stronie rosyjskiej, próba była wszakże i kosztowna, i ryzykowna. Francuzi, pragnący za jednym zamachem odzyskać też Alzację i Lotaryngię, zdecydowali się na to ryzyko błyskawicznie, Anglicy zastanawiali się do ostatniej chwili. To rozłożenie decyzji w czasie i przeciągająca się niepewność co do rezultatu uczestnictwa Brytyjczyków w wojnie wskazuje, że sławiony dziś już od blisko stu lat sojusz Ententy nie był mechanizmem do końca pewnym i nie działał automatycznie.

Listę przewidywanych zysków i nieuniknionych kosztów przedsięwzięcia każdy z uczestników zestawiał indywidualnie. Każdy przy tym deklamował o swoim głębokim umiłowaniu pokoju i o dramacie, jakim jest dla niego zbrojne wystąpienie w obronie zaatakowanej lub zagrożonej ojczyzny. Wojna była mu narzucona przez wroga. Ten przez wszystkich przestrzegany ton sprzecznych propagand narodził się w ostatnich tygodniach przed wybuchem wojny, trwał przez cały jej czas, kulminował w epoce Wersalu, ale pozostał i w pamiętnikach pisanych pod koniec lat 20. Do inicjatywy wojennej nie chciał przyznać się nikt, wszyscy jakoby zostali do niej zmuszeni przez przeciwników.

[srodtytul]Okaleczone mocarstwa[/srodtytul]

Sukces miewa podobno ojców wielu, a sierotką jest klęska. Otóż wielkiej wojny za sukces nie mogło poczytać żadne z pięciu mocarstw, które decydowały o jej rozpoczęciu. Trzy spośród nich – Rosja, Austro-Węgry i Niemcy – poniosły w niej klęskę totalną i wręcz nie dożyły momentu zawarcia pokoju. Dwa pozostałe – Francja i Anglia – odniosły wprawdzie militarne i polityczne zwycięstwo, ale jego koszty – biologiczne, psychospołeczne i gospodarcze – zwłaszcza w przypadku Francji, ale nawet Anglii, okazały się tak wielkie, że o sukcesie historycznym mówić tu trudno.

Żaba okazała się niestrawna już od pierwszych kąsków. Mocarstwa, rozpoczynając wojnę, wyobrażały ją sobie jako sekwencję działań szybkich, przynoszących natychmiastowe i definitywne rezultaty militarne, a w ślad za nimi polityczne. Poszczególne kampanie miały rozgrywać się w ciągu tygodni, cała wojna miała się rozstrzygnąć w kilka miesięcy. Na taki czas były obliczane oraz mobilizowane siły żywe i ich uzbrojenie, i amunicja, i cały ogromny budżet wojenny. Rzeczywistość okazała się inna – i to począwszy od samej batalistyki. Sama technika wojenna roku 1914 i wyposażenie walczących armii przechylało w zwarciu szanse skuteczności na stronę działań obronnych, ataki okazywały się udane tylko tam, gdzie zdołano je skierować w luki w przygotowanych liniach oporu. W efekcie większość prowadzonych kampanii uwięzła w okopach wojny pozycyjnej, a więc toczącej się bardzo powoli.

Niedługo zaś okazało się, że czas to pieniądz – także na wojnie. Każdy miesiąc działań militarnych kosztuje walczące państwa ogromne sumy, a trwająca podczas wojny dezorganizacja gospodarki, braki w zaopatrzeniu, niemożność kontynuowania normalnej produkcji rolniczej w wielu regionach i totalna niewydolność transportu stwarzają po kilku miesiącach trudności wcześniej nieprzewidziane, a bardzo dotkliwe dla ludności wszystkich państw zaangażowanych w wojnę. Ekonomiczne efekty toczących się marudnie działań militarnych nie pozostają bez wpływu na politykę: społeczeństwa, na początku wojny zaangażowane emocjonalnie w sprawę zwycięstwa, w drugim, trzecim i czwartym roku konfliktu obojętnieją duchowo i pragną przede wszystkim zawieszenia broni, a coraz chętniej – pokoju za wszelką cenę. Sens dalszej walki okazuje się coraz mniej czytelny. Równowaga sił jest jednak chwiejna, na różnych frontach przechyla się w przeciwnych kierunkach, tak że trudno przewidzieć ostateczny rezultat. W tej sytuacji przerwanie działań militarnych nie wydaje się politycznie ani psychologicznie możliwe.

[srodtytul]Kres samodzierżawia[/srodtytul]

W trzecim roku toczącej się wojny nadchodzą wydarzenia wcześniej niespodziewane, niewątpliwie uwarunkowane wojną, ale zależne raczej od jej aspektów politycznych, ekonomicznych i socjalno-kulturowych, niż od bezpośrednich wyników zmagań militarnych.

Chronologicznie najwcześniejsze okazuje się polityczne trzęsienie ziemi w Rosji. Natura tego ciągu wydarzeń, jakie przetoczyły się przez Sankt Petersburg między grudniem 1916 a grudniem 1917 roku, nie jest łatwa ani do wyjaśnienia, ani do prostego nazwania. Kolosem na glinianych nogach nazywano samodzierżawną carską Rosję już 20 lat wcześniej. Przepowiadano jej upadek już wtedy. Czynili to jednak tylko apokaliptyczni prorocy i głosiciele rewolucyjnego terroru. Kiedy wojna japońska w 1904 roku ujawniła wewnętrzną słabość tego anachronicznego państwa, w toku studencko-robotniczych rozruchów, szumnie nazwanych potem pierwszą rewolucją, dokonany został pierwszy krok ku zamianie Rosji w monarchię konstytucyjną z atrapą parlamentu – bo tak tylko nazwać można kolejne wersje Dumy.

Przedwojenna Rosja z przywykłym do dawnego samowładztwa carem i jego dworem, z niezmiernie rozbudowanym aparatem biurokratycznym, z zacofaną ideologicznie, słabą kadrowo, ale stanowiącą jedyny autorytet dla chłopskiego narodu Cerkwią prawosławną, a równocześnie – z nieliczną jeszcze, ale spragnioną kapitalistycznych rozkoszy, warstwą dynamicznych i głośnych liberałów, z socjalizującą i marzącą o rewolucji inteligencją i z maleńkim zapleczem robotników przemysłowych – otóż Rosja ta musiała być polityczną hybrydą. Według danych o f i c j a l n y c h Rosjanie stanowili w tym państwie 47 procent ludności. „Inorodców“ było 53 procent...

Czy imperium to miało szansę stopniowego przekształcania się w kraj zbliżony do demokracji parlamentarnej, „jakoś” liberalny i „jakoś” europejski? Historycy mówią o tym różnie. Warunkiem koniecznym musiałyby być co najmniej dwa pokolenia spokojnej egzystencji, sprzyjającej rozwojowi cywilizacyjnemu i stopniowym przemianom socjokulturowym dokonującym się pod przewodem światłych i mądrych polityków – tych u władzy i tych w opozycji. Ale polityków większej miary – po odsunięciu od władzy premiera Wittego i zabójstwie jego następcy, Stołypina – nie było. Sam car Mikołaj II, pozbawiony zdolności politycznych, był osobowością słabą. Niekonsekwentnie rządzone imperium nie szukało pracowitej egzystencji pokojowej. Wybrało drogę podboju Konstantynopola i Cieśnin.

Szansa wojenna była. Francja i Anglia dały się namówić do wojny z Niemcami i Austro-Węgrami. Początek działań był zachęcający: atak na Prusy Wschodnie rozpoczął się dobrze, wkroczenie do Galicji i na Słowację było bardzo dynamiczne i rokowało pewne nadzieje. Potem przyszedł głęboki kryzys: Niemcy okazali się silniejsi i po pierwszym roku wojny front przebiegał już przez Litwę i Białoruś, a Austriacy wkraczali na Ukrainę. Perspektywa całej wojny nie była jednak wcale beznadziejna. Niemcy resztki swej energii koncentrowali już tylko na zachodzie, front wschodni praktycznie zamierał. W samej Rosji opozycja była wprawdzie krzykliwa, ale – prawdę mówiąc – grozić nie miała czym. Rzeczywistej alternatywy dla caratu nie było, głodowe rozruchy w Petersburgu nie stanowiły zagrożenia politycznego.

Historycy mówią o rewolucji marcowej 1917 roku. Nie bardzo widzę, jakie wielkie czyny polityczne przypisać tej rewolucji. Może zabrzmi to krańcowo, ale śledząc wydarzenia pierwszej połowy marca 1917 roku, dostrzegam raczej polityczne samobójstwo caratu dokonane przez abdykację Mikołaja II i potwierdzone przez odmowę przejęcia tronu przez predestynowanego do tego wielkiego księcia. Dynastia Romanowów nie wytrzymała napięcia, zeszła z posterunku, uciekła od władzy nad Rosją. Dopiero wtedy po władzę tę schylili się politycy dotychczasowej opozycji.

[srodtytul]Kilka godzin dla bolszewików[/srodtytul]

Podjąć jej nie umieli. Stworzony przez nich rząd był fikcją. Musiał nią być, bo w tym kraju rządzić naprawdę mógł tylko car. Rosjanin był poddanym cara, to stanowiło zasadniczą treść jego poczucia tożsamości. Carat nie był instytucją tylko polityczną, stanowił ostoję ładu moralnego swych poddanych: idąc za carem, kroczę drogą właściwą, bez cara jestem na bezdrożu. Tej cechy mentalności rosyjskiego ludu nie rozumiano poza Rosją, nie traktowały jej także serio zlaicyzowane kręgi lewicującej inteligencji rosyjskiej – i ten błąd odbił się na losie przywódców tzw. rewolucji marcowej. Stworzyli rząd, w którego istnienie uwierzyli tylko oni sami. W Rosji zapanował chaos, masy pozbawione cara straciły poczucie bycia organiczną wspólnotą, były tylko tłumem.

W tej sytuacji rzeczywistym podmiotem politycznym okazali się bolszewicy, grupa niewielka, niejednorodna kulturowo ani nawet etnicznie – obok Rosjan licznie reprezentowani w niej byli Żydzi, Łotysze, było paru Polaków. Przypisywane im związki agenturalne z wywiadem niemieckim są chyba przesadzone, a w każdym razie – nie są najistotniejsze. Ważną ich cechą było odkrycie, że w panującej sytuacji społeczno-duchowej nie ma w Rosji miejsca na jakiekolwiek zachowania demokratyczne. Władzę przejąć, utrzymać ją i rozszerzyć na cały kraj można tylko terrorem. Odwieczne samodzierżawie wyrobiło w ludziach odruch posłusznego podporządkowania się przemocy, nie wyrobiło natomiast obywatelskiej współodpowiedzialności za zbiorowe dobro. Rewolucja październikowa była zamachem stanu konsekwentnie odwołującym się do terroru i siłę swą budującym na powszechnym strachu. Zamachem moralnie podłym, ale bardzo długo skutecznym.

Samobójstwo caratu, a po nim kolejne wydarzenia w Imperium Rosyjskim wyeliminowały Rosję z kręgu mocarstw toczących wojnę światową. Ironią losu stało się to, że w ostatniej chwili rząd francuski po wielomiesięcznym zwlekaniu zgodził się wreszcie na spełnienie celów politycznych, które popchnęły Rosję do wojny. Teraz Francuzom szło o to, by Rosja się z niej nie wycofała. Carski ambasador w Paryżu książę Izwolski otrzymał dokument, w którym znalazła się formuła następująca: „Le Gouvernement de la Republique accorde a la Russie toute liberte de fixer a son gre ses frontieres occidentales”. Oznaczało to, że Konstantynopol, cieśniny i tereny do nich przyległe po zwycięstwie ententy nad Niemcami należeć będą do Rosji. Także – oczywiście – cała Polska....

Ta niezmiernie ważna dla Rosji nota, bezpośrednia zapowiedź jej ostatecznego sukcesu w całej wojnie, znalazła się w rękach Izwolskiego 11 marca 1917 roku. Internetu wówczas nie było, car Mikołaj pozostawał wtedy poza Petersburgiem i dotrzeć tam z uwagi na rozruchy nie mógł, więc wielkiej nowiny otrzymać natychmiast nie zdołał. Nazajutrz, 12 marca, przekonany o beznadziejności swego położenia abdykował. Upadek caratu oczywiście unieważnił akt francusko-rosyjskiej przyjaźni. Dwudziestowieczna historia Europy mogła potoczyć się zupełnie inaczej: nie byłoby w niej ani Sowietów, ani niepodległej Polski i innych państw Europy Środkowo-Wschodniej – ale zabrakło kilku godzin.

[srodtytul]Pax americana[/srodtytul]

Wiosna 1917 roku jest dla ententy czasem dramatycznym. Blokada morska Europy Zachodniej przez niemieckie nowo wynalezione łodzie podwodne okazuje się chwytem paraliżującym potencjał Francji, a zwłaszcza Anglii. Szanse na zwycięstwo przesuwają się szybko na stronę niemiecką. W tym momencie pojawia się jednak fakt nowy, równie niespodziewany jak samobójstwo carskiej Rosji. Wojnę Niemcom wypowiadają Stany Zjednoczone.

Interwencja amerykańska stanowi duże zaskoczenie. Na początku wielkiej wojny wydawało się, że w tamtejszej opinii obecne są obie sympatie: proangielska na wybrzeżu wschodnim, a proniemiecka na zachodzie i w centrum Stanów. Na terenie całego kraju przeważały zresztą tendencje izolacjonistyczne. Z biegiem wojny opinie zaczynają się zmieniać. Niemieckie dążenie do hegemonii na Starym Kontynencie zaczyna wydawać się Amerykanom niebezpieczne politycznie, a zwłaszcza niewygodne gospodarczo. Przedsięwzięta przez cesarza Wilhelma blokada morska Europy Zachodniej praktycznie zawiesza cały handel międzykontynentalny. USA stawiają więc Niemcom ultimatum, a gdy to nie pomaga – wypowiadają im wojnę. Nie przyłączają się przy tym automatycznie do państw ententy, choć oczywiście działają na ich korzyść.

Swej wojnie stawia natomiast odrębne, własne cele, zmieniające oblicze przyszłej Europy. Słynne punkty prezydenta Wilsona kategorycznie stawiają zasadę samostanowienia narodów, dotąd traktowanej jedynie jako propagandowy sposób dezorganizowania opinii publicznej w państwach wroga. Wilson odrzuca tym samym starą europejską zasadę oparcia międzynarodowego ładu na równowadze siły kilku mocarstw dzielących kontynent na strefy swych wpływów politycznych. Nowa koncepcja przyjęta jest przez ententę ze względów praktycystycznych: po upadku Rosji i spodziewanej klęsce państw centralnych na wschodzie Europy nie ma już mocarstwowego partnera do odbudowy układów dziewiętnastowiecznych. Amerykańska propozycja jest do zastosowania przynajmniej tymczasowo.

[srodtytul]Rozpad c.k. monarchii[/srodtytul]

Mimo amerykańskiego współdziałania technicznego i militarnego ostateczne pognębienie Niemiec i Austrii nie przychodzi zachodnim członkom ententy łatwo ani szybko. Wojna trwa jeszcze półtora roku i do ostatnich tygodni jest bardzo zacięta, zwłaszcza na froncie zachodnim. Francuzi, Belgowie i Niemcy płacą największe daniny krwi. Okrutny okazuje się także front austriacko-serbski. Na austriacko-włoskim dochodzi do hańbiącej Włochów klęski pod Caporetto, gdzie po śmierci 10 tysięcy żołnierzy włoskich do austriackiej niewoli oddają się 293 tysiące ich kolegów. Mimo to później okazuje się, że i na tym froncie Austrię czeka przegrana.

Jesienią 1918 roku staje się jasne, że monarchii Habsburgów nie ma. Tu – podobnie jak w przypadku rosyjskim – zgon państwa następuje nie na froncie, tylko w głębi kraju. Ma jednak inną niż w Rosji naturę i przebieg. W Rosji umarła władza, Austro-Węgry rozpadły się na odrębne narody. Każdy fragment dawnego imperium nagle okazywał się czymś innym, ujawniał własną tożsamość i chciał ją wyrażać inaczej niż dotąd – niezależnie od Wiednia czy Budapesztu. Szukające niezależnej podmiotowości politycznej grupy narodowe w większości były społecznościami chłopskimi, cywilizacyjnie słabymi i ubogimi w elity intelektualne. Próby manifestowania ich niezależności często okazywały się nieporadne, politycznie nie dość dojrzałe, i oczywiste było, że mogło do nich dojść tylko w wyniku przegranej państw centralnych w wielkiej wojnie.

Niemniej, skoro już do nich doszło, rzecz okazała się nieodwracalna. Zaczynając od narodowości najliczniejszych – Czesi, galicyjscy Polacy, Ukraińcy, Chorwaci, Słowacy, siedmiogrodzcy Rumuni, Słoweńcy i Rusini Zakarpaccy, przestali wiązać swe dalsze losy z Austriakami i Węgrami. Stało się to nie tylko polityczną śmiercią habsburskiej monarchii, ale i wielkim ciosem dla poczucia tożsamości narodowej i państwowej obu narodów dotąd dominujących – właśnie Austriaków i Węgrów. Przyszłość całego regionu Europy Środkowo-Wschodniej okazywała się wielką niewiadomą.

[srodtytul]Niemieckie „my” pozostało[/srodtytul]

Równocześnie z Austro-Węgrami przegrywały wojnę Niemcy. Tu klęska była czymś innym, prostszym, bo bezpośrednio związanym z przegraną militarną. Cesarstwo Hohenzollernów nie umierało samobójczo, jak carstwo Romanowów, ani z rozpadu wewnętrznej struktury, jak monarchia Habsburgów. Ginęło od frontowych wystrzałów. Rozbicie mocarstwa, tak niedawno projektującego swą agresywną Weltpolitik i stanowiącego na kontynencie europejskim siłę największą i dla sąsiadów najbardziej groźną, było najważniejszym, najbardziej jednoznacznym końcem pierwszej wojny światowej, głównym znakiem zwycięstwa ententy i jej sprzymierzeńców.

Niemniej trzeba stwierdzić, że historyczna waga tego faktu była mniejsza niż w przypadku klęsk Austro-Węgier czy Rosji. Austro-Węgry przestały istnieć w ogóle, Rosja straciła swe zabory w Polsce, na Litwie, Łotwie i w Estonii, a poza tym zmieniła swoją postać w stopniu wyjątkowo dużym i w tamtej epoce wprost niewyobrażalnym: przez całe dziesięciolecia w różnych punktach globu powszechnie zadawano sobie pytanie, czy Sowiet to jeszcze Rosjanin czy ktoś całkiem inny. Niemcy przegrały wojnę, przestały stanowić cesarstwo, poniosły straty terytorialne na zachodzie na rzecz Francji, na wschodzie – na rzecz odrodzonej Polski, ale zachowały tożsamość państwową i narodową. Niemieckie „my” pozostało to samo, a gorycz wielkiej przegranej przerodziła się w straszny nacjonalistyczny rewanżyzm – psychologiczne źródło nazistowskiego obłędu.

[srodtytul]Wolność dziesięciu narodów[/srodtytul]

Żadne z wielkich mocarstw nie było zmuszone okolicznościami do udziału w wojnie, ale każde łączyło z nią inne nadzieje na własny zysk. Przy oglądaniu końca pierwszej wojny światowej wrażenie historycznego paradoksu jest jeszcze silniejsze. Optymistyczne rachuby jednych zawiodły całkowicie, innym wyznaczyły cenę zwycięstwa tak wysokie, że chyba nieopłacalne. Ta reakcja na dziwne doświadczenie Wielkiej Wojny była powszechna przede wszystkim w przegranych państwach centralnych i wśród wygnanych z ojczyzny „białych“ Rosjan i antykomunistycznych emigrantów politycznych. Podzielały tę optykę także liczne kręgi Francuzów, w których hekatomby walk w Szampanii i gdzie indziej pozostawiły po sobie straszną pamięć.

Z tym stosunkiem do pierwszej wojny światowej kontrastują jednakże doświadczenia wielu narodów Europy Środkowo-Wschodniej. Tu kryje się trzeci poziom paradoksu tych wydarzeń historycznych. Podczas gdy pamięć Rosjan, Niemców, Austriaków i Węgrów Wielką Wojnę gromko przeklina, a pamięć Francuzów i Anglików wspomina ją ze smutną zadumą, narody naszej części kontynentu pamiętają ją jako wielki czas swego odrodzenia albo wręcz początku politycznego. Policzmy: w pełni usatysfakcjonowani zostali w 1918 roku Polacy, Czesi, Serbowie, Słoweńcy, Łotysze i Estończycy, prawie całkowicie Litwini, którym zabrakło ich historycznej stolicy, częściową satysfakcję przeżyli Chorwaci, Słowacy i siedmiogrodzcy Rumuni, którzy wyzwoliwszy się spod madziaryzującej ich dominacji Węgrów, stali się nie dość dobrze traktowanymi mniejszościami etnicznymi bądź wyznaniowymi odpowiednio w Jugosławii, Czechosłowacji i Rumunii. Zupełnie zawiedzeni zostali Ukraińcy i Białorusini.

W sumie spośród 12 narodów aspirujących do samodzielności państwowej w tym regionie Europy suwerenność osiągnęło siedem, a częściowo poprawiły swój status dalsze trzy. Członkowie tych narodów w momencie wybuchu wojny traktowani byli wyłącznie jako mięso armatnie pozostające w posiadaniu ciemiężących je mocarstw. Po czterech latach żadne z owych mocarstw już nie istniało, a na mapę Europy wpisywały się odrodzone lub całkiem nowe państwa tychże podległych wcześniej narodów.

O tym doświadczeniu większości narodów Europy Środkowo-Wschodniej warto pamiętać. Rzeczywistość okopów i ataku na bagnety, rzeczywistość płonących wsi i głodujących miast jest tak samo straszna w różnych krajach. Ale sens wojny niosącej niepodległość twemu krajowi jest postrzegany i pamiętany inaczej. Cierpienie ma wartość inną.

[srodtytul]Gdy się Rosja budzi...[/srodtytul]

Wyroki historii nie są wieczne. Czasem okazują się wręcz krótkoterminowe. Mieszkańcy tej części kontynentu doświadczyli tego w toku XX stulecia. Francuski historyk Jacques Bainville zaraz po podpisaniu traktatu wersalskiego w 1919 roku napisał przenikliwie: „Pokój na wschodzie Europy budowany jest pod nieobecność Rosji i przy założeniu, że się ona nie odrodzi. Struktura obronna na wschodzie Europy ma być oparta o silne państwa: Polskę, Czechy, Rumunię. Ta struktura może jednak funkcjonować tylko tak długo, jak długo Rosja będzie uśpiona lub niezdolna do samodzielnej i skutecznej polityki zagranicznej. Gdy się obudzi, automatycznie odnowi swe przymierze z Niemcami przeciwko krajom powstałym kosztem obu tych potęg. Polska, jak za czasów rozbiorów, zostanie wzięta w dwa ognie”.

Kogo w maju 1919 roku widział oczami przyszłościowej wyobraźni nieco cyniczny, ale precyzyjny w myśleniu, Jacques Bainville: odległych o lat 20 Ribbentropa i Mołotowa? Zapewne tak, ale czy nie spoglądał także nieco dalej?

Bałkańska wojna Niemiec, Austro-Węgier i Turcji przeciwko Rosji i Serbii mogła zapowiadać zwycięstwo państw centralnych, a więc przede wszystkim Niemiec. W środku kontynentu zdawał się rosnąć nowy hegemon. Było to niewątpliwym zagrożeniem dla Francji, a niepokoiło także Anglię. Próbować zapobieżenia zagrożeniu można było, włączając się w konflikt po stronie rosyjskiej, próba była wszakże i kosztowna, i ryzykowna. Francuzi, pragnący za jednym zamachem odzyskać też Alzację i Lotaryngię, zdecydowali się na to ryzyko błyskawicznie, Anglicy zastanawiali się do ostatniej chwili. To rozłożenie decyzji w czasie i przeciągająca się niepewność co do rezultatu uczestnictwa Brytyjczyków w wojnie wskazuje, że sławiony dziś już od blisko stu lat sojusz Ententy nie był mechanizmem do końca pewnym i nie działał automatycznie.

Pozostało 96% artykułu
Kraj
Ćwiek-Świdecka: Nauczyciele pytają MEN, po co ta cała hucpa z prekonsultacjami?
Kraj
Sadurska straciła kolejną pracę. Przez dwie dekady była na urlopie
Kraj
Mariusz Kamiński przed komisją ds. afery wizowej. Ujawnia szczegóły operacji CBA
Kraj
Śląskie samorządy poważnie wzięły się do walki ze smogiem
Kraj
Afera GetBack. Co wiemy po sześciu latach śledztwa?