Z jego słów przebija świadomość, że to, co udało się jemu i całej ekipie "muzealników" wynika po części ze swego rodzaju koniunktury w zbiorowych sentymentach. I że opowieść o powstaniu warszawskim przedstawiona przez jego muzeum za jakiś czas przestanie być tak mocno odbierana. "Ciągle jesteśmy przed szczytem". A kiedy "frekwencja tutaj zacznie spadać, wezmę się za coś nowego".
Wywiad z Ołdakowskim jest tym bardziej ciekawy, że dyrektorowi muzeum ostatnio co najmniej dwa razy w sposób bardzo słyszalny zarzucono tępą stronniczość polityczną - mógłby więc sprowadzić swoje odpowiedzi do kategorii czysto politycznych. Ma jednak do powiedzenia sporo mądrych rzeczy i oprócz przypomnienia politycznego tła niechęci do historii i patriotyzmu w latach 90., opowiada np. o pokoleniowym mechanizmie, w którym "dzieci powstańców miały trudności z zaakceptowaniem powstania (…) dopiero wnuki do niego wróciły". Trudno nie zgodzić się też z jego cierpką uwagą, że rozdmuchiwanie w komentarzach przykrych scen wygwizdywania pewnych polityków jest samospełniającą się przepowiednią i napędzi w tym roku jeszcze więcej nawiedzonych gwizdaczy na Powązki (Ołdakowski zresztą sugeruje, jakie środowisko gwiżdże –wskazuje na Toruń, chociaż oczywiście nie rozumie tego miasta dosłownie, w przeciwieństwie do pewnej szacownej postaci, której przywidziały się autobusy).
Co nam mówi opowieść o Powstaniu, w wersji obecnie najpopularniejszej w mediach, o nas samych? Na pewno to, że lubimy kategorie prostej dumy i walecznego heroizmu. Marcin Wojciechowski w "Wyborczej" próbuje delikatnie przekierować te impulsy, pisząc: "żyjemy w innych czasach. Inne są wyzwania, inne formy okazywania patriotyzmu. Heroizm i poświęcenie zastępują pozytywistyczna praca, uczciwość (…) troskliwość o to, by oprócz zarobkowania znaleźć czas na zrobienie czegoś dla innych – słabszych, biedniejszych, gorzej wykształconych, dyskryminowanych".
Nie chcę się zabierać głosu w sposób autorytatywny, ale z opowieści słyszanych wprost od własnej babci i niewprost w tak zwanym przekazie kulturowym, w jakim się wychowałem wśród pokolenia dzieci powstanców, odnoszę jasne wrażenie, że ludziom którzy w 1944 roku poczuli proste powołanie, by Niemca bić, chodziło raczej o to, bym i ja zachował odwagę bicia się, kiedy będzie trzeba, o honor. Żywe w nas powstanie to jest opowieść o walce, o zabijaniu i umieraniu, o ostatecznych wyborach i o walce z Niemcem (a nie z jakimś abstrakcyjnym nazistą), choćbyśmy nie wiem jak opakowali ją w zaklęcia o nowym wymiarze patriotyzmu.
Nie mam nic przeciwko "troskliwości", "robieniu czegoś dla słabszych" itd.; przeciwnie, to wysokie cnoty – ale wmawianie, że taka może być w nas spuścizna powstania, to moim zdaniem przegięcie. Już lepiej od powstańców odwrócić się plecami, potraktować jak gliniane wojsko sprzed wieków, uznać ich honor za rzecz całkowicie martwą, ale nie robić z nich kukiełek w naszych teatrzykach.