15-letni Bartek wracał ze szkoły. Był czwartek, 1 października, krótko po godz. 15, niedaleko placu Alfreda, na granicy Katowic i Siemianowic Śląskich. Czarny wózek stał wciśnięty w krzaki. W środku w niebieskich spodenkach, zielonej kurtce i czapce płaczące dziecko. Wokół żywej duszy. Tylko krzaki, dalej las i działki. Do najbliższych domów i pętli tramwajowej – około 200 metrów. Bartek zadzwonił po rodziców.
– Przybiegliśmy z mężem, ja wzięłam dziecko na ręce, żeby się uspokoiło – opowiada Iza Radawiec, mama Bartka. – Pachniało oliwką, było czyste, ufne. Po ubraniu wydawało mi się, że to chłopczyk. Mąż z synem przeszukiwali krzaki, a ja czekałam na policję. Miałam wrażenie, że ktoś ją na tym odludziu porzucił, ale tak, by zostało szybko znalezione. To musiało być 30 – 40 minut wcześniej.
W wózku było 18 pampersów, butelka z mlekiem i krople do nosa. W reklamówce wciśniętej pod głowę lekko ubrudzone spodenki na zmianę, body, dwa sweterki z kapturem, białe rajstopki w kwiatki. Bez listu, bez żadnego dokumentu. Nic.
[srodtytul]Nikt nic nie widział[/srodtytul]
Wezwane przez policję pogotowie zabrało dziecko do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Matki i Dziecka w Katowicach-Ligocie. Było zdrowe, dobrze odżywione i zadbane. Dziewczynka wyglądała na 10 – 12 miesięcy. Jedyne słowo, jakie wypowiadała, to „mama”. – Chciała na ręce i płakała za mamą – opowiadają w szpitalu.