Ujawnienie przez "Rz" kulisów gigantycznej afery informatycznej odsłoniło słabość systemu ochrony bezpieczeństwa państwa. Jak się okazuje, sygnały mogące prowadzić na trop afery różne służby i instytucje miały od dawna. Np. Urząd Zamówień Publicznych podjął działania, by proceder ukrócić. Jednak przez lata nikt nie złożył razem kawałków tej układanki.
Mechanizm infoafery polegał na podpisywaniu wadliwie skonstruowanych umów na dostawy olbrzymich systemów informatycznych. Treść umów nie przewidywała przekazywania zamawiającemu (czyli najczęściej organom administracji publicznej) praw autorskich, licencji czy kodów źródłowych. Wykonawców ulepszeń czy rozbudowy systemów wybierano potem najczęściej z wolnej ręki – na ogół tym samym firmom, które systemy dostarczyły, a w wielu przypadkach w ich tle miały być łapówki. W efekcie z budżetu państwa wypływały miliardy złotych – kilkaktrotnie więcej, niż zakładały pierwotne kontrakty.
Szefowie MSW Jacek Cichocki i CBA Paweł Wojtunik mówią o największej aferze w administracji publicznej po 1989 r.
Proceder podpisywania nadzwyczaj korzystnych dla firm umów wykrył szef Zakładu Ubezpieczeń Społecznych z czasów rządów PiS Paweł Wypych (zginął w katastrofie smoleńskiej). – Muszę oddać tu sprawiedliwość PiS, że zareagował na te nieprawidłowości i zaczął walczyć o przekazywanie praw autorskich – mówi "Rz" posłanka PO Julia Pitera, która w poprzednim gabinecie była odpowiedzialna za zwalczanie korupcji.
PiS nie zdążył dokończyć zmian systemowych. Po przejęciu władzy przez PO również przedstawiciele tego ugrupowania zdali sobie sprawę, że zamówienia z wolnej ręki nadmiernie się plenią.