„Przedmiotom należą się opowieści i wspomnienia, zwłaszcza jeśli przetrwały trudne koleje losu i stały się świadkami zdarzeń, przekazicielami tajemnic". Taką właśnie aurą tajemniczości otoczona była sekretera, która mimo trzykrotnego otwierania schowków rosyjskimi bagnetami: w latach 1863, 1914 i 1945, przetrwała i znajduje się u najmłodszego z braci, Marka. W latach dzieciństwa był on nazywany przez braci mało delikatnie: Capem-Wyjcem. Dziś jest księdzem prałatem.
W osobistym saloniku babki stał stolik w stylu Ludwika XIV. Miał proste, grube nogi, skrywające w sobie wiele schowków. Przechowywano w nich biżuterię i najcenniejsze drobiazgi. Po kilkudziesięciu latach mebelek został dostrzeżony przez kolekcjonera w warszawskim handlu antykwarycznym, a po kolejnych kilkudziesięciu doszło do spotkania w Paryżu. Franciszek Starowieyski zauważył go w ekskluzywnym antykwariacie pana Segury i bardzo ucieszył się, że ten znajomy z dzieciństwa przetrwał. Historia zatoczyła koło: stolik wrócił do ojczyzny, bo z rodzinnych przekazów wynikało, że ów mebel zamówił któryś z Koniecpolskich u samego mistrza francuskiej ebenistyki – Charlesa André Boulle'a, nadwornego artysty Ludwika XIV.
Dobrego zwyczaju zachowaj i w gaju
Taki napis był wygrawerowany na jednej z renesansowych łyżek, których kilka dotrwało w Siedliskach do 1939 r. Wierszyki z łyżek czytała synom: Frankowi, Kaziowi i Markowi ich matka Janina. Potem łyżki i najcenniejsze przedmioty z Siedlisk: srebra, numizmatyka, biżuteria pojechały do skarbca bankowego do Warszawy i spłonęły w czasie oblężenia. Z naprawdę cennych przedmiotów przetrwały obrazy: „Przysięga Kościuszki" i „Parada Kawalerii Narodowej".
Dobre zwyczaje kultywowali nie tylko mieszkańcy dworu, ale też jego pracownicy. Taką postacią był stary kamerdyner Adam, do którego zwracano się w trzeciej osobie „niech Adam" – zawsze z wielkim szacunkiem. „Takich kamerdynerów nigdy w literaturze nie opisują, nie dają bowiem pola do popisu dowcipom, złośliwościom. Adam nie miał w sobie nic śmiesznego. To był typ człowieka, który, być może kiedyś poniżany, nauczył się zachowywać godność".
Starowieyski wspomina, że użył słowa „kamerdyner", żeby podkreślić pewne dostojeństwo, bo na co dzień w Siedliskach używano słowa „służący". Podobnie jak na określenie samego miejsca: dom, czasami dwór – nigdy pałac. Nie mówiono też „kuczer" czy „stangret", a po prostu „woźnica"; nie było określenia „masztalerz", tylko „człowiek od koni wierzchowych". Na trawniki w ogrodzie mówiło się po prostu „trawniki", ale ten przed domem – to co innego, to był gazon. Wesołą chwilą była zawsze wizyta Ciechanowskich, których szofer był wrogiem ogrodnika z Siedlisk, tak bowiem manewrował samochodem, że koła zawsze delikatnie naruszały krawędź gazonu, za co ogrodnik robił wyczekiwaną przez dzieci awanturę.