Koniec starego świata

Nie ma już dworków w każdej polskiej wsi. Dla ludzi, którzy urodzili się i wychowali w takich miejscach, ich zniszczenie i upadek ziemiaństwa to nie tylko zmiana krajobrazu.

Publikacja: 02.05.2013 15:44

Koniec starego świata

Foto: Rodzinny album Starowieyskich

Red

Tekst z miesięcznika "Uważam Rze Historia"

„Dla mnie była to bowiem sceneria wielkiej klęski dawnego świata. Tam zobaczyłem tragiczny koniec pewnej epoki. Finał odwiecznych i pozornie nieśmiertelnych znaczeń i wartości" – tak o upadku Siedlisk, dworu dziadków, w którym spędził okupację, napisał Franciszek Starowieyski.

Czym były te pozornie nieśmiertelne znaczenia i wartości? Ano tym, co reprezentowali sobą ludzie – na co dzień, tak po prostu. Ludzie i wzajemne ich relacje tworzyły bowiem to, co najważniejsze: ducha domu. Wnętrza wypełniały tradycje, zwyczaje, niuanse, hierarchia. Zdobiły upodobania artystyczne właścicieli. Każdy dwór był mikrokosmosem zupełnie unikalnym i niepowtarzalnym.

Zapachy, smaki, dźwięki, kolory

Franciszek Starowieyski wspomina z nostalgią pewien specyficzny zapach, który zapamiętał z dzieciństwa –zamożności, łączący w sobie woń dobrego wosku do parkietów, dobrych środków do czyszczenia mebli, sreber i szkieł. Nie bogactwo jednak jego zdaniem kształtowało pewien indywidualny styl dworku: „nic nie było tam złocone, wyszukane, przytłaczające. Już po kolorze parkietu, po sposobie położenia chodnika, po miejscu na parasole (...) – czuło się wielki styl".

Malarz podkreślał wielokrotnie, że styl ów był kreacją jego babki Marii Komorowskiej. „Bo stylu nie osiąga się liczbą kamerdynerów. Albo w kimś jest wielkość, albo jej nie ma i żadne sztuczki i cuda jej nie zastąpią. A Babka miała w sobie ten ponadczasowy styl i to zdawało się promieniować wokół niej i na dom, i na jego atmosferę, na codzienność".

Oprawa codziennego życia była serią niekończących się rytuałów, które wielu ludziom dawały zajęcie, a dzieci wdrażały w normalne życie i uczyły szacunku do pracy. Wszystkim zaś dawały poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji.

Jesienią w Siedliskach, a wcześniej w Bratkówce, stoły do posiłków dekorowano opadłymi liśćmi. Najpiękniej objawiało się to w Lelechówce należącej do ciotki Starowieyskiego – malarki Teresy Tyszkiewiczowej. Był to zwyczaj codzienny – nie tylko na przyjazd gości. Rodzina wybierała się do parku na specjalną wyprawę po liście, szczególnie ceniona była ta część pastewnej marchwi: „Jakie one mają niebywałe kolory – czerwień od zupełnie zimnej, geranium, która jest jeszcze zimniejsza od karminu, przez wszystkie odcienie żółci, po brązy rudości. Nakrapiane, aż się mienią".

Wrażenie na malarzu robiły też produkty, które pojawiały sie na stole. Franciszek Starowieyski  wspominał pomidory o żołtej barwie, które prawie już zniknęły. Karczochy, inne niż te, które uprawia się we Francji czy Hiszpanii – małe o mięsistych płatkach, które były tak soczyste i aromatyczne, że nie wymagały sosu. I kardy-kuzynów karczochów, które hoduje się ze względu na łodygi podawane pod beszamelem. Poza tym topinambury, zwane bulwami, których nie lubił, bo smakowały jak „przemarznięte kartofle". I jeszcze kozibród-salcefia i wężymord-skorzonera – polskie „imitacje" szparagów".

„Jadaliśmy też gruszki tureckie, które przypominają bakłażany. Samych kalafiorów – jak pamiętam – były trzy gatunki. Może za dużo opowiadam o jarzynach, ale właśnie te jarzyny stanowią jeden z elementów tamtego przepadłego świata" – wspominał.

Rozmowy

„W rogu łazienki Babki stał wielki wiklinowy fotel dla dziadka. Babcia nie kąpała się, jeśli dziadek nie towarzyszył jej przy kąpieli. Choć już staruszkowie, zawsze byli sobie tak intymnie bliscy. Tą cudowną intymnością ludzi złączonych nie tylko miłością, ale treścią ich istnienia – tradycją pokoleń i tym, co stanowi pojęcie rodzinnego domu".

Kiedyś podczas cofania się frontu niespodziewanie zjawił się w Siedliskach niemiecki pułkownik. Franciszek jako osoba świetnie władająca niemieckim jak zwykle idzie na pierwszy ogień – jego znakomity akcent robił świetne wrażenie w kryzysowych momentach. Była to właśnie taka chwila, bo do kolacji zasiadali właśnie dowódcy dywizji świętokrzyskiej i częstochowskiej oraz kilku innych ukrywających się. Pułkownik chciał rozmawiać z kimś dorosłym i poprosił dziadka o kwaterę na tę noc. Zaproszono go do stołu i w czasie tej kolacji nie padały inne słowa niż: tak, nie, proszę, dziekuję.

Niemiec i Rosjanin

Po kolacji zaś dziadek poprosił wnuka, żeby towarzyszył mu w rozmowie z niemieckim oficerem. „Ci dwaj starsi panowie mówili zdaniami, których nie potrafię powtórzyć, o nieuchronności końca (...) czegoś najbardziej zasadczego,wręcz potężnego-koniec ich czasów, ich świata (...) czułem, że rozmowa, której jestem świadkiem, dotyczy spraw ostatecznych i że jej sens jest ukryty po mistrzowsku wśród pozornie obojętnych słów". Sens tej romowy zrozumiał wiele lat później, jadąc z Magdaleną Samozwaniec taksówką „na ciuchy". Żeby taksówkarz nie podsłuchiwał, kobieta zaczęła mówić po francusku. Wtedy zdał sobie sprawę, że nie pamięta tego języka. A w czasach jego dzieciństwa mówienie po francusku było czymś więcej niż obowiązkiem. Dotarło do niego, że Samozwaniec uważa go za kogoś ze swojego świata, a przecież ten świat przestał istnieć! O tym właśnie rozmawiali pułkownik i dziadek.

Kilka tygodni po wizycie Niemca do Siedlisk zawitał niezwykły oficer, piękny Rosjanin, którego pojawienie się wzbudziło konsternację ale i nadzieję: „Może tacy ludzie tak od razu nas nie wyrżną. A może nawet życie będzie toczyło się dalej normalnie?".

Zasalutował i czekał z szablą u boku, naprzeciw niego stanęła babka. Wychowana na carskim dworze odezwała się pięknym rosyjskim i poprosiła go o szablę. Tę podała służącemu, który odłożył ją ostrożnie na wielki marmurowy stół obok szatni. Wtedy w oficerze coś pękło, padł przed babką na kolana i zaczął płakać, mówiąc ze szlochem, ze marzył o chwili, kiedy trafi znowu do takiego świata:

„Wierzyłem, że uda mi sę dogonić moje dzieciństwo zanim my was zniszczymy...".

Okazało się, że pochodził z jednej z najbardziej znaczących rosyjskich rodzin: familii Bezborodków. Dziadek położył mu rękę na ramieniu i powiedział: „Tu nie ma się czego obawiać, tu jesteś między swoimi". Oficer wyjechał nazajutrz, ale po wojnie odnalazł ich adres i do końca życia staruszków prowadzili korespondencję.

„Przedmiotom należą się opowieści i wspomnienia, zwłaszcza jeśli przetrwały trudne koleje losu i stały się świadkami zdarzeń, przekazicielami tajemnic". Taką właśnie aurą tajemniczości otoczona była sekretera, która mimo trzykrotnego otwierania schowków rosyjskimi bagnetami: w latach 1863, 1914 i 1945, przetrwała i znajduje się u najmłodszego z braci, Marka. W latach dzieciństwa był on nazywany przez braci mało delikatnie: Capem-Wyjcem. Dziś jest księdzem prałatem.

W osobistym saloniku babki stał stolik w stylu Ludwika XIV. Miał proste, grube nogi, skrywające w sobie wiele schowków. Przechowywano w nich biżuterię i najcenniejsze drobiazgi. Po kilkudziesięciu latach mebelek został dostrzeżony przez kolekcjonera w warszawskim handlu antykwarycznym, a po kolejnych kilkudziesięciu doszło do spotkania w Paryżu. Franciszek Starowieyski zauważył go w ekskluzywnym antykwariacie pana Segury i bardzo ucieszył się, że ten znajomy z dzieciństwa przetrwał. Historia zatoczyła koło: stolik wrócił do ojczyzny, bo z rodzinnych przekazów wynikało, że ów mebel zamówił któryś z Koniecpolskich u samego mistrza francuskiej ebenistyki – Charlesa André Boulle'a, nadwornego artysty Ludwika XIV.

Dobrego zwyczaju zachowaj i w gaju

Taki napis był wygrawerowany na jednej z renesansowych łyżek, których kilka dotrwało w Siedliskach do 1939 r. Wierszyki z łyżek czytała synom: Frankowi, Kaziowi i Markowi ich matka Janina. Potem łyżki i najcenniejsze przedmioty z Siedlisk: srebra, numizmatyka, biżuteria pojechały do skarbca bankowego do Warszawy i spłonęły w czasie oblężenia. Z naprawdę cennych przedmiotów przetrwały obrazy: „Przysięga Kościuszki" i „Parada Kawalerii Narodowej".

Dobre zwyczaje kultywowali nie tylko mieszkańcy dworu, ale też jego pracownicy. Taką postacią był stary kamerdyner Adam, do którego zwracano się w trzeciej osobie „niech Adam" – zawsze z wielkim szacunkiem. „Takich kamerdynerów nigdy w literaturze nie opisują, nie dają bowiem pola do popisu dowcipom, złośliwościom. Adam nie miał w sobie nic śmiesznego. To był typ człowieka, który, być może kiedyś poniżany, nauczył się zachowywać godność".

Starowieyski wspomina, że użył słowa „kamerdyner", żeby podkreślić pewne dostojeństwo, bo na co dzień w Siedliskach używano słowa „służący". Podobnie jak na określenie samego miejsca: dom, czasami dwór – nigdy pałac. Nie mówiono też „kuczer" czy „stangret", a po prostu „woźnica"; nie było określenia „masztalerz", tylko „człowiek od koni wierzchowych". Na trawniki w ogrodzie mówiło się po prostu „trawniki", ale ten przed domem – to co innego, to był gazon. Wesołą chwilą była zawsze wizyta Ciechanowskich, których szofer był wrogiem ogrodnika z Siedlisk, tak bowiem manewrował samochodem, że koła zawsze delikatnie naruszały krawędź gazonu, za co ogrodnik robił wyczekiwaną przez dzieci awanturę.

„Ot, drobne niuanse tamtych bezpowrotnych stylów życia (...) doskonały klimat, urok tamtego bytowania" – jak wzdychał z tęsknotą. Kiedy oglądał współczesne zdjęcia z Bratkówki czy Siedlisk, wołał o pomstę do nieba: „Jezus Maria, przecież ci, którzy mają z tymi miejscami do czynienia, to są dzicy ludzie, oni nawet trawnika nie potrafią przystrzyc!".

W czasie wojny Siedliska nie cierpiały braku żywności, ale przez solidarność z tymi, którzy jej nie mieli, ograniczono spożycie cukru i masła. Dla dzieci dość trudne było to, że na stole stawiano normalnie cukiernicę, a przed każdym nakryciem spodeczek z masłem. Nikt jednak po te produkty nie sięgał. Z Siedlisk wysyłano mnóstwo paczek żywnościowych do oflagów, dzieci uczestniczyły w ich pakowaniu.

Pewnego dnia na podwórze gospodarcze Siedlisk zajechały ciężarówki z – jak wtedy mówiono – Czerwonego Zagłębia. Przyjechali po zboże dla „głodujących robotników". Znaleźli na strychu worki z ziarnem selekcjonowanym pieczołowicie od wielu lat po to, aby wyhodować odmianę, która będzie rodziła na tutejszych słabych ziemiach czwartej i piątej klasy. Ogłosili triumfalnie, ze hrabia chciał oszukać lud i ukrywał zboże. Tymczasem wszyscy miejscowi wiedzieli, jak wygląda prawda: przy selekcjonowaniu ziaren zarabiały ich żony i dzieci, a oni sami dostawali je na zasiewy. Ludzie z czerwonymi opaskami i karabinami nie słuchali argumentów – spakowali worki i odjechali.

„Rozpoczął się nieodwracalny rozkład majątku. Taki trupi, żywego jeszcze przed chwilą organizmu. Od razu poginęły wszystkie pasy transmisyjne z kuźni, od młockarni do tokarni. Oczywiście natychmiast też nie było światła".

Siedliska po raz ostatni

We wspomnieniach Franciszka Starowieyskiego pojawia się jego ostatnia wizyta w opuszczonych Siedliskach, kiedy matka uczyła już w szkole ogrodniczej w Nakle. Postanowił pójść tam naprawdę ostatni raz – aby zamknąć pewien rozdział w życiu. Szedł przez rozdeptany park, w którym nie było kwiatowych klombów ani śladu jakiejkolwiek dbałości o dobytek: zagrabionych ścieżek, przystrzyżonych trawników. Jeszcze rok temu ogrodnik i dwóch ogrodniczków, matka i on z bratem wystarczali, żeby utrzymać w świetności przydomowe uprawy i park... Razem z zeschniętym liśćmi fruwały w powietrzu fragmenty wieloletniej korespondencji. Poznawał piękne rombowe pismo matki wyniesione z Sacré-Coeur. Podniósł ze ścieżki pożółkłą wizytówkę księcia Janusza Radziwiłła, którą zachował do końca życia.

„Usiadłem pod wielkim dębem koło kaplicy, parzyłem na podjazd dworu. Wokół w trawie było pełno żołędzi. Pomyślałem – nawet nie wyzbierano żołędzi... A przecież to żołędzie nadają smak świńskiemu mięsu. Wszystkie dzieci, we wszystkich dworach, obojętne czy w ordynacji, czy w małym dworku, zbierały żołędzie dla świń".

Teraz – znak nowych czasów – żołędzie miały się zmarnować...

„Siedliska spłonęły w dzień Nowego Roku w 70. latach. To wtedy w potężnych płomieniach uleciał do nieba duch domu, który ukrywał się jeszcze w jego niesplądrowanych  skrytkach. Dziś – odbudowane, są już tylko miejscem, które nazywa się Siedliska". Mimo że Franciszek Starowieyski doradzał i udzielał konsultacji przy odbudowie Siedlisk ich nowemu właścicielowi, sam nigdy już tam nie pojechał.

Tekst z miesięcznika "Uważam Rze Historia"

„Dla mnie była to bowiem sceneria wielkiej klęski dawnego świata. Tam zobaczyłem tragiczny koniec pewnej epoki. Finał odwiecznych i pozornie nieśmiertelnych znaczeń i wartości" – tak o upadku Siedlisk, dworu dziadków, w którym spędził okupację, napisał Franciszek Starowieyski.

Pozostało 97% artykułu
Kraj
Były dyrektor Muzeum Historii Polski nagrodzony
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo