W powyborczy krajobraz prezydent wkroczył z rzadko u niego spotykaną mocą i ostrością. Słowa o „odmętach szaleństwa", „podkładaniu ładunku wybuchowego" i „cynicznej walce politycznej" uprawianej przez głosicieli tez o fałszerstwie zabrzmiały – w porównaniu z codzienną retoryką Bronisława Komorowskiego – wyjątkowo zdecydowanie. I ulokowały prezydenta, na co dzień unikającego stawania po jednej ze stron barykady, na czele obozu polityków broniących tezy o tym, że wybory, choć być może niedoskonale przeprowadzone, były jednak uczciwe.
Ewolucja akcentów
Jeszcze w połowie tygodnia po I turze wyborów kancelaria prezydenta żyła przygotowaniami do oficjalnej wizyty w Japonii. Zwoływano kolejne spotkania, dopinano kalendarz spotkań i szczegóły protokolarne. Wizyta miała potrwać pięć dni, mieć charakter oficjalny, a w jej planie była m.in. rozmowa z cesarzem. Nastrój zaczął się zmieniać, gdy PKW pogrążała się coraz to nowymi tłumaczeniami opóźnień w liczeniu głosów, a kandydat PiS na prezydenta wezwał Bronisława Komorowskiego, by „zwrócił się do prezesów sądów, aby zawnioskowali o odwołanie członków Państwowej Komisji Wyborczej". Prezydent zaczął odbywać i planować kolejne spotkania z prezesami sądów i trybunałów, prawnikami i politykami, a w piątek podjął decyzję, że do Japonii jednak nie pojedzie.
Retoryka głowy państwa była zdecydowanie bliższa obozowi rządzącemu
W gorących dniach między pierwszą a drugą turą prezydencka linia nieco ewoluowała. A przynajmniej inaczej rozkładano jej akcenty. Początkowo Bronisław Komorowski wystąpił ostro w obronie legalizmu wyborów i „dał odpór" tym, którzy podważali ich uczciwość. Potem zaczął przyznawać, że PKW zawiodła, w dniu II tury uznał, że w czasie wyborów „wydarzyło się wiele rzeczy smutnych i niedobrych", że „mieliśmy do czynienia z faktem złego funkcjonowania czy niefunkcjonowania systemu komputerowego sumowania głosów", co „oczywiście irytowało wszystkich i wszystkich zniechęcało", by na koniec – we wtorek w „Kontrwywiadzie RMF" – godzić jedno z drugim, mówiąc i o „cynizmie", i o „dużej ilości błędów".
Prezydenckie zachowania i emocje zostały rozmaicie zinterpretowane. Życzliwi głowie państwa powiedzieli, że w czasie „kryzysu wyborczego" Bronisław Komorowski wziął na siebie – jak przystało prezydentowi – rolę „uspokajacza" sytuacji i tego, który szukać będzie wyjścia z trudnej sytuacji. Ci mniej entuzjastycznie do niego nastawieni orzekli, że prezydent „zlekceważył problem" i „skoncentrował się na ataku na tych, którzy pokazywali, że mamy do czynienia z kryzysem zaufania obywateli wobec państwa".