W kręgach prezydenta elekta czuć mocną nutę triumfalizmu. Przegrani przynajmniej oficjalnie zapewniają, że każdy, nawet tak nieoczekiwany wybór to święto demokracji. Wszak Trump zdobył władzę w ramach procedur demokratycznych. Jego sukces jest niczym innym, jak tylko efektem mobilizacji elektoratu, a to zjawisko dla samej istoty demokracji jest ozdrowieńcze.
Łatwo zapomina się o dziesiątkach kłamstw, jakich dopuścił się jako kandydat, o całym hejcie, który przyniosła jego kampania, i groźbach, jakimi szafował. Słyszę, to tylko retoryka jego kampanii. Po przejęciu prezydentury z pewnością się zmieni. A jednak mam wątpliwości. Hejt zostawia ślady, groźby wywołują jeśli nie strach, to panikę, zarysowane w kampanii podziały można zasypać lub pogłębić.
Jak zachowa się Trump? Nikt nie wie. Ale kampania zostawiła traumę. Tuż po ogłoszeniu wyników wyborów czarnoskóry komentator CNN szczerze mówił o strachu, jaki odczuwają amerykańscy muzułmanie i latynoscy imigranci. Czują się zaszczuci i wykluczeni. Poważnie zastanawiają się nad porzuceniem Ameryki, która stała się ich domem.
Trump powinien więc zrobić teraz wszystko, by przekonać ich, że są bezpieczni, zapewnić, że jest on również ich prezydentem. Czy go na to stać? Pojednawcze przemówienie tuż po ogłoszeniu wyników ma niby o tym świadczyć. Ale czy w kontekście tego, co zostało powiedziane w kampanii, można uznać te tony za szczere?
Dziś jak nigdy dotąd liczą się pytania. Kim otoczy się 45. prezydent Stanów Zjednoczonych? Z jaką determinacją będzie realizował swoje pomysły? Jakim kosztem? Czy ma na przykład świadomość, że nieprzemyślane wycofanie się z Obamacare podpali już dziś zrewoltowane czarne dzielnice? Jak będzie wyglądała jego współpraca z republikańską większością? Czy uda mu się porozumieć z establishmentem konserwatystów, czy będzie tworzył własny? Nie wiadomo.