Według danych rosyjskiego zarządu więziennictwa, w 2022 roku liczba więźniów w Rosji zmniejszyła się o 33 tysiące. Nie wszyscy zostali rzecz jasna zwerbowani przez Wagnera. Jednak wywiady zachodnie i ukraiński szacują, że byli więźniowie stanowią obecnie większość 40-tysięcznej armii Wagnera.
Od jesieni ubiegłego roku pojawia się oraz więcej informacji o dezerterach spośród zwerbowanych więźniów. Co najmniej dwukrotnie ukraińskie oddziały odnotowywały tuż za linią frontu pościgi najemników Wagnera za uciekającymi więźniami. Złapanych rozstrzeliwano na miejscu.
Wszyscy przybyli z łagrów szybko orientują się, że „grupy szturmowe”, do których ich przydzielają, to zwykłe „mięso armatnie”. – Przez około półtorej tygodnia uczyli nas strzelać, naboje dawali tylko na strzelnicy, a po strzelaniu trzeba było pokazywać puste magazynki – mówi „Troszkin”. Tych, którzy nie wykonywali rozkazów lub łamali dyscyplinę „zerowano” czyli rozstrzeliwano.
Obóz „Troszkina” znajdował się w pobliżu linii frontu i został w końcu zaatakowany przez ukraińskie oddziały. Więźniowie-najemnicy nie mieli jak się bronić, bo amunicję dostawali tylko na naukę strzelania. – Jak się zaczęło zamieszanie i wszyscy rozbiegli się na wszystkie strony, to z jednym kolesiem pobiegliśmy do najbliższej wioski – opowiadał. Z oddali słyszeli serie z broni maszynowej i doszli do wniosku, że wszyscy ich koledzy zginęli, bo nie mieli naboi.
Z wioski dotarli do Ługańska, ale tam złapał ich patrol miejscowych separatystów i zawiózł… na komisję poborową, by wcielić do swoich oddziałów. „Troszkin” przypomniał sobie komisję lekarską w swoim łagrze i powiedział „ługańskim”, że ma HIV – od razu wyrzucili go za drzwi. Piechotą, autobusem i autostopem, przez Donieck i Moskwę, dojechał na rodzinną Syberię. Teraz formalnie jest wolny, ale boi się, że znajdą go „wagnerowcy”.