W minionych 12 miesiącach Zjednoczona Prawica pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego wygrała prawie wszystko, co było do wygrania. Po raz drugi zapewniła sobie bezwzględną większość w Sejmie, osiągnęła rekordowy wynik w wyborach do PE, a popierany przez nią prezydent – jak wskazują wszystkie dostępne sondaże – jest zdecydowanym faworytem w nadchodzących wyborach prezydenckich. A jednak po ogłoszeniu wyników wyborów z 13 października Kaczyński, z nutką rozczarowania w głosie mówił, że PiS zasługiwał na więcej. Bo choć zwycięstwa PiS z pewnością nie można nazwać pyrrusowym, to jednak nie jest ono tak komfortowe, jak mogłoby się wydawać.
Z jednej strony PiS utrzymał bowiem status quo, ale nie zrobił kroku naprzód. Większość konstytucyjna była raczej poza jego zasięgiem, ale po stronie Zjednoczonej Prawicy po cichu liczono zapewne na większość pozwalającą na przełamanie prezydenckiego weta (276 mandatów), albo przynajmniej zbliżenie się do tej większości na tyle, by – przy skaperowaniu jednego czy drugiego posła opozycji – udało się ją osiągnąć. Taka większość pozwalałaby ze spokojem czekać na wybory prezydenckie, bo – nawet w przypadku ich przegrania przez Andrzeja Dudę – ewentualny zwycięzca miałby umiarkowaną możliwość wpływania na polityczną rzeczywistość. Ba – prezydent z opozycji, którego każde weto mogłaby obalić rządząca większość, byłby wręcz symbolem niemocy przeciwników politycznych PiS-u. To jego, a nie PiS, dręczyłby ów spędzający niegdyś sen z oczu Kaczyńskiego imposybilizm, podczas gdy wola PiS-u nadal stawałaby się prawem. Przy obecnym układzie sił w Sejmie wybory prezydenckie są starciem, które PiS musi wygrać. W innym przypadku – niezależnie od tego kto zasiądzie w Pałacu Prezydenckim – natychmiast zaciągnie hamulec ręczny rządom Zjednoczonej Prawicy.
Tymczasem – co pokazały wyniki wyborów do Senatu – kwestia wygranej w wyborach prezydenckich jest sprawą otwartą. PiS nawet w najbardziej optymistycznych dla tej partii sondażach nie przekracza 50 proc. poparcia, a to oznacza, że w II turze wyborów prezydenckich musi poszerzyć swój tradycyjny elektorat o osoby, które na co dzień z partią Jarosława Kaczyńskiego się nie utożsamiają. To zaś – z racji sposobu sprawowania władzy przez PiS – może okazać się poważnym problemem. Działania PiS mają bowiem charakter mocno zero-jedynkowy innymi słowy opierają się na silnej polaryzacji rzeczywistości. Albo jesteś z nami, albo przeciwko nam. Albo jesteś przyjacielem, albo wrogiem. Albo siedzisz z nami za kierownicą walca, którym kształtujemy Polskę – albo stoisz na drodze tego walca. Tertium non datur. PiS nie negocjuje swoich politycznych projektów, nie buduje wokół nich szerszych koalicji, nie szuka konsensusu – ma większość i nie zawaha się jej użyć. Problem w tym że większość w Sejmie gwarantuje ok. 43 proc. głosów. Większość w II turze wyborów prezydenckich to 50 proc. + 1 głos. A skusić tych, którzy na co dzień są definiowani jako przeszkody na drodze walca do poparcia jednego z kierowców owego walca może być trudno.
Problemem PiS jest też pojawienie się skrajnych sił – z lewej i prawej strony – w nowym parlamencie. Odpieranie ataków wciąż zagubionej PO, czy definiującego się na nowo PSL-u było o tyle łatwo, że sprawdzała się w ich przypadku formułki w rodzaju „przez osiem lat Polki i Polacy…”, „oni już byli”, czy też „chcą żeby znowu było tak jak było”. Konfederacji, czy polityków Lewicy wywodzących się z Razem czy Wiosny taką formułką zbyć już nie można. Mało tego – Lewica zawsze będzie gotowa do przelicytowania PiS-u w obietnicach socjalnych, a Konfederacja – zwłaszcza jej narodowy komponent - w tzw. polityce godnościowej tudzież w sprawach światopoglądowych (np. w kwestii aborcji). W efekcie PiS-owi grozi, że będzie musiał jednocześnie coraz bardziej rozpieszczać wyborcę socjalnego i coraz bardziej łechtać narodową dumę wyborcy prawicowego. Ale – i to jest zagrożenie dla partii rządzącej – rozciągnięty między skrajnościami może w pewnym momencie utracić odpowiedni balans i np. doprowadzić do sytuacji, w której wyborcy socjalni uznają, że stał się zbyt bardzo narodowy, lub że wyborcy prawicowi uznają, iż jest już zbyt socjalny. A zarówno Lewica, jak i Konfederacja są już gotowe, by przygarnąć takich rozczarowanych wyborców. I – jako siły obecne w Sejmie, a nie mgławicowa opozycja pozaparlamentarna – jawią się jako realny wybór.
Ostatnim problemem PiS jest – paradoksalnie – źródło jego sukcesów: otaczanie się przez polityków partii rządzącej nimbem wszechwładzy i sprawczości w kontraście do politycznych przeciwników. Tej wszechwładzy – w narracji PiS – nie warunkują żadne czynniki mające źródło gdzieś poza PiS-em, czy nawet poza Polską, na które Prawo i Sprawiedliwość nie ma wpływu. Nie ma więc w tej narracji znaczenia, że znaczna część rządów PO-PSL przypadła na czas ogólnoświatowego kryzysu, podczas gdy obecna większość rządząca korzysta z owoców prosperity. Bezrobocie spada, gospodarka się rozwija, rząd wypłaca 500plus, trzynastą emeryturę, podwyższa skokowo płacę minimalną – bo to dobry rząd jest. Poprzedni nie robił tego wszystkiego bo był zły. Na niuanse nie ma tu miejsca.