Nowy prezydent jeszcze przed objęciem urzędu stał się megagwiazdą. Jest coś na rzeczy, gdy poważny i wstrzemięźliwy w ocenach "Washington Post" daje na pierwszej stronie długi artykuł o tym, jak dzielnie biedny prezydent elekt znosi trudy przeprowadzki z Chicago do Białego Domu. Zwykle uszczypliwa lub wręcz chamska prasa bulwarowa traktuje jego i jego żonę jak parę doskonałych, półboskich stworzeń, które po to tylko mają pewne drobne ludzkie przywary, by móc się komunikować z ludzkością.

We wtorek tłum w Waszyngtonie będzie jeszcze większy niż w niedzielę. Już dziś Obama przejdzie do historii jako 44. prezydent USA – i pierwszy czarny. Już dokonał czegoś wielkiego, przełamując klątwę rasy, jaka od momentu powstania ciążyła na Ameryce. Udało mu się porwać miliony ludzi, odnawiając ich zachwianą wiarę w proste wartości, na których zbudowano Amerykę. To nie jest mało, to bardzo, bardzo dużo. Ale czasy są wyjątkowe, a zadania, wobec których jutro rano stanie Obama – gigantyczne.

Za Obamą przemawiają ogromny kredyt zaufania i dobrej woli ze strony społeczeństwa oraz jego własna intelektualna sprawność i pragmatyzm. Sprawia wrażenie człowieka, który mimo całej wrzawy, która go otacza, stąpa twardo po ziemi i doskonale zdaje sobie sprawę z ciężaru, jaki spoczywa na jego barkach.

Nie jest jednak – wbrew temu, co głoszą tabloidy – półbogiem. Będzie popełniał błędy, będzie musiał reagować na niespodziewane, nieprzewidywalne wydarzenia bez dotychczasowego luksusu rozmyślania o nich z oddali. Ameryka rusza w niezwykłą podróż z nowym, niezwykłym prezydentem. Dokąd razem dotrą, zobaczymy za jakiś czas.

[ramka][link=http://blog.rp.pl/gillert/2009/01/19/obama-%E2%80%93-najwieksza-amerykanska-gwiazda/]Skomentuj[/link][/ramka]