Powiedzieć, że coś poszło nie tak, to nic nie powiedzieć. Dwie porażki wyborcze w 2015 roku, które dały pełnię władzy PiS pokazały, że Platforma przestała rozumieć Polaków tak dobrze, jak rozumiała ich w czasach tryumfów pod wodzą Donalda Tuska. Sygnałem, że ma problemy nawet w swoim twardym elektoracie, było pojawienie się na scenie politycznej Nowoczesnej, która przez chwilę pretendowała do bycia nową lepszą Platformą. PO przetrwała wówczas i odzyskała część straconych pozycji, zmarginalizowała i ostatecznie wchłonęła liberalnego rywala m.in. dzięki sprawności w zakulisowych grach Grzegorza Schetyny. Schetyna nie był jednak w stanie zrobić kolejnego kroku – odzyskać politycznej inicjatywy – rozepchnąć się w prawą lub lewą stronę, tak aby wyjść poza swój wielkomiejski, tradycyjny elektorat.
Dziś jednak tamte kłopoty PO wydają się niczym przy wirażu, w który Platforma wpadła w związku z wyborami prezydenckimi. Wyborami, które jeszcze w listopadzie – po wzięciu przez opozycję Senatu – wydawały się być świetną okazją, by przełamać niemoc i odnieść upragnione, spektakularne zwycięstwo.
Dowiedz się więcej: Sondaż: Hołownia przed Trzaskowskim, Duda wygrywa w I turze
Nieco ponad pół roku później PO znalazła się w sytuacji, w której musi pospiesznie zmieniać kandydata na prezydenta nie po to, aby mieć szansę nawiązać walkę z politycznym hegemonem, jakim jest dziś PiS, ale żeby nie przegrać z debiutującym w polityce Szymonem Hołownią. Sytuacja znów przypomina tą z 2015 roku – nawet tradycyjny elektorat PO zdaje się być dziś nie być do końca przekonany, czy partia ta jest jeszcze w stanie skutecznie reprezentować jego interesy. I chyba trudno mu się dziwić patrząc na nieporadność PO w ostatnich tygodniach kampanii. Owszem – kampanii prowadzonej w warunkach dalekich od normalności, w cieniu koronawirusa, z perspektywą wyborów korespondencyjnych, których tajności, powszechności i bezpośredniości nie sposób było zagwarantować. Ale nawet taką kampanię można prowadzić mądrze lub nie. Jeśli PO chciała bojkotować takie wybory, to polityczna mądrość wymagała, by nie robić tego w pojedynkę. Przed zawieszeniem kampanii przez Małgorzatę Kidawę-Błońską należało wysondować czy inni opozycyjni kandydaci są gotowi taki bojkot poprzeć. Gdyby Kidawa-Błońska została liderką takiego szerokiego sprzeciwu wobec wyborów organizowanych przez Jacka Sasina byłaby dziś w zupełnie innej sytuacji. Zamiast tego Kidawa-Błońska i jej sztab zdecydowali się na samotną szarżę - i ze swoim bojkotem znaleźli się w próżni. Próżni, którą zagospodarowali pozostali kandydaci opozycji, nie kwapiący się do tego, by bojkot ogłaszać, a nawet przekonujący, że taki bojkot to błąd i oddanie pola PiS walkowerem. I to oni lepiej zrozumieli oczekiwania wyborców niechętnych PiS, którzy nie chcieli kolejnej pięknej porażki lecz marzyli o obiecywanym im po wzięciu Senatu zwycięstwie. Zwycięstwie, które przecież – jeszcze w listopadzie – obiecywała im właśnie PO. Trudno nie odnieść wrażenia, że ktoś tu w politycznym dryblingu potknął się o własne nogi w sposób bardzo spektakularny.
Apel Trzaskowskiego, by brać udział w wyborach, był dość oczywistym przyznaniem się przez PO do błędu. Najbliższe kilka tygodni, które dzielą nas od wyborów prezydenckich mają pokazać czy liberalni wyborcy jeszcze raz uwierzą, że Platforma jednak umie się bić i czy można zawierzyć jej reprezentowanie interesów tej grupy. Dziś wyborcy ci bardziej ufają Szymonowi Hołowni, którego start w wyborach prezydenckich może stać się bazą do budowy zupełnie nowej siły na polskiej scenie politycznej – tak jak start w 2000 roku Andrzeja Olechowskiego w wyborach i niezły wynik osiągnięty przez niego stał się paliwem dla rodzącej się PO i gwoździem do trumny schodzącego ze sceny politycznej AWS. Dlatego w najbliższych tygodniach głównym rywalem Trzaskowskiego nie będzie prezydent Duda – tylko właśnie Hołownia. Trzaskowski musi pokazać, że PO po politycznym liftingu nadal jest wyborcom potrzebna i że nie warto skakać w nieznane z Hołownią, bo w Platformie jest jeszcze życie.