Optymiści twierdzą, że podczas drugiej kadencji amerykańscy prezydenci nie przejmują się już kolejnymi wyborami i dlatego często zajmują się tym, co opinii publicznej w USA zbytnio nie interesuje, a więc polityką międzynarodową. Skoro tak, można się spodziewać większego zaangażowania Stanów Zjednoczonych w sprawy świata.

Ale realiści dowodzą, że dla Europy to wcale nie musi być korzystne. Obama zapowiedział przecież przeniesienie uwagi amerykańskiej polityki zagranicznej z Europy na Azję – i nie bardzo wiadomo, dlaczego miałby tego nie uczynić. Nie ma żadnych powodów, by nagle się zainteresował Starym Kontynentem.

Ale jest jeszcze jedna sprawa. Niewykluczone, jak powiedział to znany amerykański politolog Michael Mandelbaum, że USA przekształcą się stopniowo w „oszczędnościowe supermocarstwo”, jak można przetłumaczyć jego „frugal superpower”. Że będą wolały „kierować z tylnego siedzenia”, jak to było na przykład w Libii. I nieco zaoszczędzić na wydatkach wojskowych.

W tej sytuacji bardzo trudno jest powiedzieć, czego Europa może oczekiwać od Baracka Obamy podczas jego drugiej kadencji. Tak naprawdę trzeba by prezydentowi Stanów Zjednoczonych zasugerować skorzystanie z programu jego wyborczego konkurenta, Mitta Romneya. Należałoby mu zasugerować, że Stary Kontynent wcale nie jest mniej ważny od Azji. Że Obama powinien wyciągnąć wnioski z niepowodzenia „resetu” stosunków z Rosją, a także zrozumieć wreszcie, jakie są potrzeby bezpieczeństwa Europy Środkowej, z Polską włącznie.

Czy jednak ktokolwiek to uczyni? Czy politycy Unii Europejskiej zdobędą się na coś takiego? Niestety, to raczej mało prawdopodobne.